Czytelnicy "Głosu Wielkopolskiego" pytają - Andrea Bocelli odpowiada. Tuż przed wielkim, stadionowym koncertem w Poznaniu!
Julia: Kiedy zaczęła się pańska kariera?
Po raz pierwszy zdobyłem publiczne uznanie, biorąc udział w festiwalu w San Remo: dzień wcześniej byłem nikim, następnego dnia byłem gwiazdą! Punktem zwrotnym o wielkim znaczeniu było spotkanie z Luciano Pavarottim, maestro i przyjacielem: jego rady techniczne były kluczowe, aby osiągnąć pełną świadomość instrumentu wokalnego i jak najlepiej wykorzystać jego potencjał. Ponadto jego deklarowana życzliwość wobec mnie przyczyniła się do rozkręcenia mojej kariery. Jednakże międzynarodowym punktem zwrotnym była angielska wersja „Con te partirò”, która stała się „Time to Say Goodbye”. Piosenka została zaprezentowana jako duet z Sarah Brightman podczas ostatniego meczu bokserskiego niemieckiego boksera Henry’ego Maske. Mecz obejrzało 21 milionów widzów i poniekąd od tamtej nocy zaczęła się moja kariera na światowej scenie.
Zofia: Co pana najbardziej inspiruje?
Źródło inspiracji zawsze było takie samo. Mogę je podsumować słowem „miłość”. Miłość w 360 stopniach, we wszystkich jej formach: zmysłowej, duchowej, tej do natury i piękna, do czułości i solidarności, które nas łączą i dla tego, który nas ukształtował. Miłość jest ogniem, motorem napędowym świata: bez niej życie nie miałoby sensu... Oparłem całe moje istnienie na składaniu hołdu poprzez pieśni o potędze miłości, a tym samym o życiu, które jest najpiękniejszym i największym z darów.
Klaudia: Czy były momenty zwątpienia w swoją twórczość? Jak sobie z nimi pan poradził?
Miałem trudności, ale nie było realnego zwątpienia. Na przykład nigdy nie myślałem o porzuceniu muzyki, nawet gdy przez wiele lat – zanim osiągnąłem rozgłos – natykałem się na wiele pozamykanych drzwi. Zdawałem sobie jednak sprawę, że otrzymałem dar z nieba (rozpoznawalny głos, zdolny do przekazywania pozytywnych emocji) i czułem się odpowiedzialny za uhonorowanie tego talentu, dużym nakładem nauki i wszystkimi niezbędnymi wyrzeczeniami, nawet wtedy, gdy show-biznes uważał mnie za „produkt” trudny do sprzedania (do tego stopnia, że często mówiono mi: „Lepiej, żebyś zmienił zawód”). Nie miałem też żadnych wątpliwości co do wyboru repertuaru. Wyzwaniem było przez trzydzieści lat, by upowszechniać i propagować jakość, gdziekolwiek ona występuje, zarówno w dziedzinie opery, jak i w muzyce pop. Zakładam, że często będę odwiedzał oba gatunki, tak jak robili to artyści tacy jak Enrico Caruso, Beniamino Gigli, Tito Schipa: śpiewacy operowi, którzy interpretowali również popularne romanse i piosenki. W stosunku do publiczności zawsze chciałem mieć szczerą relację, opartą na intelektualnej uczciwości. Nigdy nie próbowałem jej schlebiać, nigdy nie narzucałem swojego profesjonalizmu. Żeby zinterpretować utwór, nadać mu znaczenie, muszę się w nim najpierw zakochać, sam muszę się ekscytować, a potem umieć być wiarygodnym i zachwycić publiczność. Jeśli tak się nie dzieje (a w zasadzie jeśli mam wątpliwości), to zazwyczaj unikam jej śpiewania, bo nie byłoby to zbyt wiarygodne.
Klaudia: Co jest najtrudniejsze w tworzeniu sztuki?
Nie wiem, czy to jest najtrudniejsze, ale na pewno najważniejsze: moim zdaniem każda twórczość artystyczna musi komunikować pozytywne emocje, musi mieć osobowość, musi wyrażać jak najwięcej pozytywnych wartości. Uważam sztukę za dar z nieba, most, dzięki któremu potencjalnie możemy uzyskać dostęp do tego, co może się nam objawić za zasłoną codzienności. Niezależnie od tego, czy jest to utwór muzyczny, rzeźba czy obraz. Wierzę, że sztuka musi wyrażać impuls do piękna i dobra, wchodząc do serca użytkownika i dając chwilę emocji, spokoju, optymizmu. Muzyka (i sztuka w ogóle) przyczynia się do rozwoju i pokoju na świecie. Myślę, że artyści muszą być w pełni świadomi wielkiego znaczenia pracy, którą wykonują w społeczeństwie.
Marta: Czy kiedykolwiek spodziewał się pan tak ogromnego sukcesu utworu „Time to say goodbye”?
Trudno jest szczegółowo sprecyzować alchemię, która doprowadziła piosenkę do takiego sukcesu. Z pewnością fundamentalną rolę w jego rozpowszechnieniu odegrało zarówno jego rytmiczne, empatyczne, porywające wsparcie, jak i oryginalna, ale chwytliwa melodia, bardzo, bardzo sugestywny tekst i wreszcie orkiestracja. Kiedy zaproponowaliśmy ją na festiwalu w San Remo (w oryginalnej wersji po włosku), wiele osób wyraziło konsternację co do jej potencjalnego sukcesu, właśnie dlatego, że była to „trudna” muzyka – mówili – i „niezbyt odpowiednia do nadawania w radiu”. Los piosenki potoczył się zupełnie inaczej i wkrótce zdobyła listy przebojów na świecie, pobijając serię rekordów, które do dziś nie mają sobie równych. Mogę dodać, że śpiewanie jej nigdy mi się nie znudzi. Na swój sposób jest to naprawdę „klasyk” i cieszę się, że kilka lat temu stworzyłem odnowioną wersję, wyprodukowaną i zaaranżowaną przez Hansa Zimmera, w duecie z moim synem Matteo.
Paweł: Co pan sądzi o Krystianie Leśniku, jeżeli oczywiście słuchał pan jego występów? Czy ma szanse wybić się na międzynarodowego śpiewaka?
Obawiam się, że nie miałem jeszcze okazji jego posłuchać, ale nie dziwi mnie fakt, że wśród nowych pokoleń rozkwitają wielkie talenty jutra, tym bardziej w kraju o niezwykłej tradycji muzycznej, jakim jest Polska. Wyobrażam sobie, że Krystian potrafił wyróżnić się w programie talent show... Myślę, że takie formaty w niektórych przypadkach stanowią interesującą szansę, właśnie dlatego, że zwiększają szanse na zaistnienie i zachęcają do zdrowej konkurencyjności. Gdybym zaczynał dzisiaj, gdybym miał dwadzieścia lat, nie wykluczałbym możliwości wzięcia w nim udziału, nawet jeśli na karierę artystyczną składa się wiele elementów, często nieodgadnionych, nigdy nie buduje się jej przy stole. Jednak sumując możliwe mocne i słabe strony, myślę, że programy typu talent show są w stanie zaoferować dodatkową szansę.