Dla każdego coś dobrego, czyli za co milionerzy i zwykli kibice kochają Formułę 1
Pierwszy z tych światów to padok - enklawa dla nielicznych, gdzie królują luksus, nazwiska z czołówek gazet i liczby z kilkoma zerami. Widziałem to na własne oczy. Co minutę, tuż obok toru, lądował helikopter z kolejnym VIP-em na pokładzie. Korki z Budapesztu? To problem dla zwykłych śmiertelników. Ci, którzy na Hungaroring przyjeżdżają śmigłowcem, nie muszą się martwić o takie detale. W alejach spacerują kierowcy - dziś już niemal popkulturowe ikony - a obok nich aktorzy, muzycy, sponsorzy, celebryci. W tym roku: Anthony Mackie, czyli filmowy Kapitan Ameryka, Anya Taylor-Joy, przyjaciółka Lewisa Hamiltona i gwiazda serialu "Gambit królowej", oraz Axl Rose, który na koniec wyścigu machał flagą w biało-czarną szachownicę. Ale największy aplauz (i najwięcej selfie) zebrał... András Arató. szerzej znany jako "Hide the Pain Harold" albo "śmieszny pan ze Stocka". Można mieć Oscara, można być gwiazdą rocka, ale czasem i tak mem wygrywa z całą resztą.
A teraz drugi świat. Wystarczy przejść kawałek dalej, za trybuny, by znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości. Wokół toru - niczym na dużym festiwalu - ciągną się pola namiotowe, rzędy przyczep kempingowych i kamperów. W powietrzu unosi się zapach kiełbasy z grilla, w tle słychać gitary i języki z całej Europy. Bardzo dużo języka polskiego, mimo że nie mamy żadnego rodaka w stawce. Ludzie siedzą na składanych krzesełkach, w koszulkach Ferrari, Mercedesa, Red Bulla. Niektórzy od rana, z piwem w ręku, analizują czasy okrążeń. Inni po prostu chłoną atmosferę. I choć nie mają dostępu do padoku, widać, że dla nich to również coś wyjątkowego.
W ciągu trzech dni tor odwiedziło ponad 300 tysięcy ludzi. Większość miała na sobie czapeczkę lub koszulkę ulubionego zespołu - bo Formuła 1 dziś to nie tylko wyścig, to także lojalność, emocje, niemal religijne zaangażowanie. I chociaż stawki są gigantyczne, a drużyny inwestują miliony w aerodynamikę i strategię, to na końcu liczy się to samo, co zawsze - radość z wyprzedzania, emocje na ostatnich okrążeniach, wspólne przeżywanie każdego manewru.
Patrząc na te dwa światy - jeden pełen garniturów i szampana, drugi pełen ognisk i plastikowych kubków - trudno nie zadać sobie pytania, który z nich jest bardziej "prawdziwy". Ale może nie trzeba wybierać. Może właśnie w tej różnorodności tkwi siła F1. To sport, który potrafi zachwycić i milionera, i fana z biletem za ostatnie euro. Bo emocje - te na torze i te na trybunach - są uniwersalne. Łączą.
Właśnie dlatego warto tam być. Nie tylko, żeby zobaczyć, jak bolidy ścinają zakręty z prędkością 300 km/h. Ale też po to, by zrozumieć, jak wygląda sport, który porywa cały świat - od padoku po pole namiotowe.