Nasz ojciec, nasz chłopiec. Historia pancerniaka od gen. Maczka, którego siłą wcielili do Wehrmachtu
Ekspozycja otwarta 11 lipca opowiada o mieszkańcach Pomorza przymusowo wcielonych do armii III Rzeszy. Na wystawę spadła fala krytyki m.in. od osób najważniejszych w państwie takich jak Andrzej Duda - prezydent RP czy Władysław Kosiniak-Kamysz - minister obrony narodowej. W Internecie wylała się fala hejtu, a na ulicach Gdańska odbyły się protesty przeciwko wystawie. Ta ekspozycja opowiada historię takie jakie przeżył por. Józef Kwidziński, ojciec Mariana Kwidzińskiego z Białogardu - weteran 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, który trafił tam jako dezerter z przymusowego wcielenia do Wehrmachtu. W tym roku skończyłby 100 lat.
- Zabrakło tacie niespełna trzy lata. Zmarł w 2022 roku, do końca był w świetnej formie. Gdyby żył, ponownie by przeżywał te traumę - mówi ze smutkiem syn Marian, na co dzień, poeta piszący w języku polskim i kaszubskim, społecznik oraz wiceprezes Fundacji "Abel" - Ambasador Pokoju.
Józef Kwidziński, rocznik 1925, pochodził z wielodzietnej, rolniczej rodziny, która mieszkała w Kamienicy Królewskiej na Kaszubach. Miejscowość znajdowała się tuż przy granicy z Niemcami, choć z jednej i drugiej strony granicy mieszkali Kaszubi. Jako 14-latek był świadkiem zbrodni niemieckich we wrześniu 1939 roku. W jego miejscowości wojska hitlerowskie zamordowały trzech mieszkańców Kamienicy, wśród nich polskich celników.
- Tego widoku mój ojciec nie zapomniał do końca życia. Od tego momentu nie znosił niemieckich barbarzyńców - opowiada Kwidziński.
W wyniku niemieckiej agresji na Polskę we wrześniu 1939 roku, tereny Pomorza, w tym Kamienica Królewska, zostały włączone do Rzeszy jako Okręg Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie.
- Dziadkowie wzięli przed wojną kredyt w banku niemieckim na powiększenie gospodarstwa rolnego. Przez sytuację ekonomiczną zostali zmuszeni do podpisania volkslisty, w przeciwnym razie straciliby cały swój dobytek, zostaliby zagłodzeni lub trafiliby do obozu koncentracyjnego w Stutthofie - tłumaczy mieszkaniec Białogardu.
Nadszedł luty 1943. Ojciec Mariana Kwidzińskiego kończy wtedy 18 lat i otrzymuje wezwanie do niemieckiego wojska, do Wehrmachtu. Zmuszony do odbycia służby wojskowym zostaje wysłany do francuskiej Normandii, gdzie dostaje zadanie obsadzenia pola minowego.
- Tato nie poszedł na pierwszą linię frontu, gdyż nie był do tego wyszkolony, ponadto Niemcy bali się dawać Polakom broń, gdyż obawiali się, że natychmiast przejdą na aliancką stronę i zadadzą dodatkowe straty Niemcom. Ojciec jak inni jego krajanie otrzymywali zadania na służbie tyłowej. Tak trafił do Francji, gdzie wspólnie z kolegami mieli zadanie obsadzić pole minowe, jednak mając świadomość, że przez te pole mogą przechodzić Polacy to wpadli na pomysł, aby w trakcie wkopywania uszkadzać spłonki. Wydawało się, że można ten sabotaż ukryć. Dowódca ojca spostrzegł, że coś tu nie gra, więc chciał udowodnić przestępstwo swoim podkomendnym. Jedynym sposobem było wejście na pole. Po przejściu kilkudziesięciu metrów poszedł w głąb i wszedł na działającą minę. Zginął na miejscu - przywołuje.
Po lądowaniu w Normandii pojawiła się nadzieja u Józefa Kwidzińskiego na udaną dezercję i dotarcie do polskiego wojska. Taka okazja pojawiła się jesienią 1944 w Niderlandach, gdzie wykorzystując chwilę nieuwagi uciekł i ukrył się w stodole i tam czekał dłuższy czas. Wtedy zobaczył, że przechodzą żołnierze w angielskim battledressie. Okazało się, że byli nimi polscy pancerniacy od generała Stanisława Maczka. Po przesłuchaniu Józef Kwidziński został przydzielony jako tłumacz do 1. Polskiej Dywizji Pancernej. Z uwagi na dobrą znajomość języka niemieckiego i kaszubskiego zajmował się w biurze werbunkowym weryfikacją przybyłych dezerterów oraz jeńców w niemieckich mundurach. Po kilku tygodniach przydzielony został do 4. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Lekkiej i skierowany na szkolenie do Szkocji. Jednostka miała zostać po przeszkoleniu przydzielona do walk w Afryce, ale na szczęście w maju 1945 roku II wojna światowa zakończyła się i do walki pułk nigdy nie wyruszył.
- Przełożeni ostrzegali czym jest ustrój komunistyczny. Wszyscy namawiali, aby tato pozostał na Zachodzie, ale on nie potrafił wytrzymać na obczyźnie. Mówił: "Ja wracam do Polski, to mój kraj. Co zrobią, to zrobią". W 1946 roku wrócił do domu. Wszyscy w okolicy znali losy mojego ojca. Nikt go nie odrzucił, że był w Wehrmachcie i Polskich Siła Zbrojnych na Zachodzie. Nikt nie miał do niego pretensji - wspomina.
Po wojnie całe życie spędził ciężko pracując na roli. Wychował 7 dzieci. W ostatnich latach życia jako zasłużony kombatant został odznaczony wieloma medalami i wyróżnieniami. Był zapraszany na ogólnopolskie i międzynarodowe uroczystości upamiętniające czyn zbrojny maczkowców. W 2019 roku uczestniczył w delegacji rządowej z prezydentem RP Andrzejem Dudą na rocznicę wyzwolenia Bredy w Holandii. Dziś Marian Kwidziński wspólnie z bratem bliźniakiem Edmundem kultywują pamięć o dokonaniach ojca. Na wieść o otwartej kontrowersyjnej wystawie wybrali się w ostatnich dniach do Gdańska, by ją osobiście zobaczyć.
- Jak wszedłem i zobaczyłem zdjęcia to popłakałem się. Nareszcie ktoś pokazał tych ludzi, tych Polaków, którzy przeszli przez tą formę represji, ale zarazem ratunku od Stutthofu i Potulic. Napisy w ekspozycji ukazują prawdę jaka była, to co przekazywał mój ojciec. Szczerze, mnie urzekła ta wystawa. Czy mamy się wstydzić naszych ojców, że przeszli przez takie piekło? Myśli pan, że na Ukrainie ta metoda zgarniania masy wojskowej na podbitych terenach nie jest aktualna? Myśli pan, że oni byli w Wehrmachcie i dostawali cukiereczki - pyta rozmówca.
Marian Kwidziński wkrótce wybiera się do Świętoszowa na odsłonięcie pomnika generała Stanisława Maczka
- Porozmawiam z jednostką wojskową, aby wystąpili w obronie "Naszych Chłopców", tych wszystkich pancerniaków, którzy zdezerterowali z Wehrmachtu, by walczyć o wolność pod polskim sztandarem - twierdzi stanowczo.