Nie tylko Koziołek Matołek. Prawdziwa historia Mariana Walentynowicza

Marian Walentynowicz - zapomniany współtwórca Koziołka Matołka, rysownik, podróżnik, żołnierz i twórca znaku Cichociemnych. W książce „Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka. Tylko dla dorosłych” Marek Górlikowski opowiada, dlaczego warto zdjąć kurz z jego rysunków, czym zachwyciły go negatywy ze strychu i co w tej historii nie jest dla dzieci.
Marek Górlikowski: W miarę jak poznawałem Mariana Walentynowicza i po spotkaniach z jego rodziną pomyślałem, że to idealna postać do pokazania historii PolskiMarek Górlikowski: W miarę jak poznawałem Mariana Walentynowicza i po spotkaniach z jego rodziną pomyślałem, że to idealna postać do pokazania historii Polski
Źródło zdjęć: © Polska Press Grupa | WOJCIECH MATUSIK / POLSKAPRESS
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Co pana aż tak zaintrygowało w postaci Mariana Walentynowicza, że zdecydował się pan poświęcić mu książkę?

Mam taki - nazwijmy to - instytut niepamięci narodowej o ludziach, którzy z różnych, często dziwnych powodów, zostali zupełnie zapomniani. Powinni być pamiętani, a jednak nie są. Dlatego pierwszą książkę napisałem o Józefie Rotblacie, laureacie Pokojowej Nagrody Nobla z 10 grudnia 1995 r., o którym dziś prawie nikt nie pamięta. Drugą poświęciłem Hannie i Antoniemu Gucwińskim - twórcom programów przyrodniczych w TVP, m.in. Z kamerą wśród zwierząt. Ich nazwiska ludzie kojarzą, ale oni sami popadli w zapomnienie przez swoisty ostracyzm. Potem redaktorka książki Katarzyna Węglarczyk zaproponowała, by napisać o Marianie Walentynowiczu.

Mówimy o twórcy Koziołka Matołka - bajkowej postaci, której współczesne dzieci raczej nie znają, choć starsi ją pamiętają. Gdybym zapytał znajomych, kto stworzył Koziołka, większość wymieniłaby Kornela Makuszyńskiego - autora tekstu, a to przecież obrazkowa historia. Ilustracje są równie ważne, niektórzy twierdzą, że nawet ważniejsze - a ich autorem był właśnie Walentynowicz. Dziś zupełnie nieobecny w świadomości.

Słysząc „Walentynowicz”, ludzie myślą raczej o Annie - suwnicowej ze Stoczni Gdańskiej. Zainteresowało mnie więc, kim był ten człowiek. W 2003 roku usłyszałem w radiu audycję, w której o Marianie Walentynowiczu opowiadali jego krewni - bratanica Joanna Kisielewska-Tilszer i bratanek Wojciech Walentynowicz. Na końcu audycji bratanica wspominała, że na strychu ma jakieś szpargały po stryjku. Pomyślałem: trzeba to zobaczyć. Udało mi się odnaleźć panią Joannę i namówić ją, żeby mnie na ten strych wpuściła.

Pamięta pan moment, w którym pomysł na „Ilustratora” przestał być tylko inspiracją, a stał się realnym zobowiązaniem?

W miarę jak poznawałem Mariana Walentynowicza i po spotkaniach z jego rodziną pomyślałem, że to idealna postać do pokazania historii Polski. Urodził się jeszcze w XIX wieku, walczył jako żołnierz w pierwszej wojnie światowej, a podczas drugiej był korespondentem wojennym. I przez cały ten czas rysował, szkicował albo robił zdjęcia.

Uznałem, że dzięki jego ilustracjom i fotografiom możemy nie tylko przeczytać o tamtych czasach, ale wręcz je zobaczyć.

Z kolei jego komiksy i rysunki prasowe pozwoliły mi poczuć humor tamtej epoki - dziś może już trochę trącą myszką, ale są fascynujące. Walentynowicz pozwolił mi przenieść się w czasie. Pomyślałem, że to postać niezwykła, którą trzeba przypomnieć. Trzeba napisać książkę, żeby przywrócić go pamięci, ale też pokazać, jak kiedyś wyglądała Polska.

Jak wyglądało spotkanie z tym „skarbem” - kartonami rękopisów i grafik znalezionymi na strychu? Coś szczególnego przykuło wtedy pana uwagę?

Na początku zaskoczył mnie ogrom tego wszystkiego. Z jednej strony zachwyciła mnie ilość materiałów po Marianie Walentynowiczu, z drugiej - przeraziła, bo wiedziałem, że uporządkowanie tego zajmie lata. Trzeba było wymyślić sposób, aby jakoś to ogarnąć.

Dlatego ta książka była dla mnie dość trudna - musiałem znaleźć pomysł, jak to napisać. Warsztatowo, z dziennikarskiego punktu widzenia, nie było to łatwe. Miałem chwile zwątpienia, że to się nie uda, że materiału jest za dużo.

Dodatkowo Walentynowicz nie zostawił listów ani pamiętników, które mogłyby mi pomóc. Były dzienniki, ale przypominające raczej współczesny Instagram - pojedyncze zdania, notatki o kolorze sukienki albo kapelusza. Czasem bez słów - tylko strzałka, maźnięcie niebieską czy czerwoną farbą. Pisał je w podróży, żeby po powrocie do Warszawy zapamiętać, jak coś namalować. Znalazłem też drewnianą skrzyneczkę z negatywami - zdjęcia z lat 20. i 30. XX wieku, z podróży do Afryki, Japonii, Chin, na Bliski Wschód. Rzeczy bezcenne. Czułem się jak mały chłopiec, który odkrywa skarb. Choć ten skarb trochę mnie przytłoczył.

Jakie było największe zaskoczenie podczas przeglądania tych materiałów?

Pewien dyskomfort poczułem, gdy trafiłem na jego rysunki do endeckich gazet - są tam też ilustracje o wydźwięku antysemickim, które umieściłem w książce.

Nie chciałem tej postaci lukrować. To mnie zresztą specjalnie nie zdziwiło - miał typowy dla ówczesnego Europejczyka kolonialny sposób patrzenia na świat. Afrykanów przedstawiał trochę tak jak Tuwim w „Murzynku Bambo”, czy Korczak w „Królu Maciusiu Pierwszym”.

Uznałem jednak, że to ciekawe - pokazuje, jak wtedy Europejczycy, także Polacy, patrzyli na innych. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie jednak jego audycje radiowe - to mniej znany fragment jego działalności. Zachowała się jedna powojenna audycja, w której Walentynowicz daje dzieciom zadanie: narysujcie, jak będzie wyglądał świat w przyszłości. A potem opowiada o telefonach bez kabla, z ekranikami, noszonych przy pasku - a to był 1953 rok! Mówi też o automatycznych bramach. Miał niesamowitą wyobraźnię technologiczną.

Jak pan ocenia jego konformizm wobec systemu PRL? To strategia przetrwania, cynizm czy może subtelna gra z systemem?

Niektórzy znajomi i członkowie rodziny sugerowali, że był niezłomny. Ale ja piszę wprost - tak nie było.

Był jak 99,9 procent społeczeństwa - chciał po prostu przetrwać. I radził sobie całkiem nieźle. W IPN-ie ani w archiwach cenzury nie znalazłem dowodów, że miał z systemem problemy.

A przecież był korespondentem wojennym przy armii generała Maczka, który już wtedy był wyklęty - odebrano mu obywatelstwo, a jego żołnierze trafiali do więzień. Walentynowiczowi nic się nie stało. Wręcz przeciwnie - dostawał zlecenia od MON, ilustrował książki, robił przeźrocza, tworzył okładki. Zilustrował pierwszą powojenną książkę Wandy Wasilewskiej o Janie z Kolna. Rysował też generała Świerczewskiego. Nawet stworzył komiks socrealistyczny „Przygody Felka Tarapaty”, do którego teksty pisał Jan Brzechwa. Myślę, że komunizm i stalinizm zaskoczyły go tak samo jak większość Polaków.

Pisze pan: „Tylu durniów się wyciąga na pomniki, a Mariana Walentynowicza spycha w niebyt”. Dlaczego został zapomniany?

Wszyscy zostaniemy zapomniani - nie mam co do tego złudzeń. Koziołek Matołek nie jest dziś już tak popularny jak kiedyś. Dzieci mają inne książki, o ile w ogóle czytają. Więc dzieło, z którego Walentynowicz był najbardziej znany, powoli zniknęło z obiegu. Zwłaszcza że od 1967 roku nie wznawiano jego innych prac. Może przestał być potrzebny czytelnikom? Ale te zdjęcia i przedmioty porzucone na strychu aż się proszą o wystawę w muzeum, które miałoby dla nich serce i zrozumienie. Może w Muzeum Historii Polski, może w Muzeum Wojska, a może w Muzeum II Wojny Światowej. Tyle że Walentynowicz zajmował się tak wieloma rzeczami, że jego twórczość pasowałaby zarówno do muzeum komiksu, grafiki, książki, a nawet morskiego - bo pływał transatlantykami i dokumentował to na zdjęciach. Postać naprawdę wyjątkowa i wszechstronna.

Wspomniał pan o licznych podróżach Walentynowicza. W jakim stopniu był twórcą na wskroś polskim, a w jakim artystą kosmopolitycznym?

Zdecydowanie bardziej był kosmopolitą. W Polsce długo nie wytrzymywał, ciągle gdzieś go gnało. Mówił, że podróże są jak narkotyk, dlatego nie potrafi usiedzieć w miejscu. Fascynowały go inne kultury, nowi ludzie. A jednocześnie, gdziekolwiek był - w Afryce, Azji czy Ameryce - zawsze wypatrywał Polaków. Nigdy nie zapominał, skąd pochodzi.

Na ile był obserwatorem, a na ile uczestnikiem rzeczywistości, którą dokumentował, zwłaszcza w czasie wojny?

Był jednym i drugim. Trudno zresztą te role rozdzielić. Sam fakt, że był na froncie z aparatem fotograficznym, a nie gdzieś z tyłu, w kwaterze prasowej, mówi wiele. Zawsze pchał się na pierwszą linię, szukał prawdy - tej najbliżej życia i śmierci. Jego „Przygody Walentego Pompki na wojnie” to najdłuższy polski komiks wojenny, który pełen jest tej typowej dla niego prześmiewczości, ale też gorzkiego realizmu.

Walentynowicz uczestniczył, ale nie mitologizował swojego doświadczenia. Raczej używał twórczości jako sposobu na oswojenie wojennego absurdu.

Warto też dodać, że Walentynowicz był autorem znaku Cichociemnych w formie spadającego na wroga orła. Ten znak został ustanowiony przez Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego w 1941 roku dla nowego rodzaju wojsk polskich 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, rozkaz to właściwie opis rysunku Walentynowicza.

Czy Walentynowicz podejmuje też głębsze refleksje - egzystencjalne, dotyczące wojny, ludzkich relacji?

Zdecydowanie tak. Choć na pierwszy rzut oka Walentynowicz jawi się jako ironista, prześmiewca, to im głębiej wchodzimy w jego teksty, tym wyraźniej widać powagę ukrytą pod żartem. Szczególnie widać to w jego wspomnieniach wojennych. Pod koniec życia, gdy był już poważnie chory, zaczął je spisywać.

Pośmiertnie ukazały się pod tytułem „Wojna bez patosu”. I rzeczywiście, nie ma tam żadnego bohaterstwa, żadnego romantyzmu. Jest za to absurd biurokracji, pijaństwo, rozwiązłość, zwykła żołnierska codzienność. On o tym pisze bez zadęcia, z dystansem, ale też z goryczą.

A przecież sam walczył - w pierwszej wojnie światowej jako ułan, był odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Kiedyś powiedział: „Przez jedenaście lat byłem żołnierzem i brałem udział w wojnach. Uważam ten czas za stracony”. I to jest chyba najważniejszy klucz do jego spojrzenia - wojna nie była dla niego powodem do dumy, ale ciężarem, z którym próbował sobie radzić, między innymi przez ironię, pokazywanie jej absurdu.

Czy są w twórczości Walentynowicza motywy lub tematy, które powracały niezależnie od epoki i medium?

Zdecydowanie tak. Wśród materiałów, które przetrwały blisko sześćdziesiąt lat od jego śmierci, znalazłem czterdzieści czarno-białych grafik - niezwykle subtelnych i pięknych. Wygląda na to, że rysował je wyłącznie dla siebie, nie na zamówienie.

Miał ogromny talent, fascynował się malarstwem, i choć dużą część życia poświęcił ilustracji użytkowej - zleconej, komercyjnej, to jednak nigdy nie przestał tworzyć z potrzeby serca.

Widać w tych pracach tęsknotę za czymś bardziej osobistym, intymnym. Myślę, że sprzedał swoją sztukę użytkowości po to, by móc podróżować - to było jego największe marzenie i pasja. Ale bez względu na to, gdzie był i co robił, nie rozstawał się ze szkicownikiem.

Jakie cechy osobowości - być może mniej oczywiste - wyłaniają się z jego rysunków i reportaży?

Z opowieści jego bratanka i bratanicy wyłania się obraz człowieka z wyjątkowym, lekko angielskim poczuciem humoru. Miał do siebie ogromny dystans - sam siebie przedstawiał w karykaturach jako chudego mężczyznę z wielkim nosem. To autoironia, która rzadko się zdarza. Lubił rysować dla dzieci i rzeczywiście miał do nich słabość, choć sam dzieci nie miał - ożenił się dopiero po sześćdziesiątce. Zresztą często powtarzał z przekąsem: „Łatwiej się ożenić, niż nie ożenić”. Patrzył na świat z dużym przymrużeniem oka, nikogo nie idealizował, ale też nie był złośliwy. Miał w sobie mądrość, by nie traktować siebie ani innych zbyt serio. To go odróżniało - był ironiczny, ale nie cyniczny.

Na okładce pana książki widnieje dopisek „Tylko dla dorosłych”. Co w twórczości Walentynowicza kierowane jest do dojrzałego czytelnika?

Pojawiają się zarówno treści dosłowne, jak i bardziej symboliczne. Trzeba pewnej dojrzałości, żeby spojrzeć na Walentynowicza nie przez pryzmat współczesnych ocen, ale zrozumieć go jako człowieka swoich czasów. Owszem, można mu dziś zarzucać rasizm czy seksizm, ale to uproszczenie. On był produktem epoki, w której dorastał i tworzył. Jeśli chodzi o elementy dosłowne - zdarzało mu się rysować erotykę, a nawet pornografię. Jeden z takich rysunków zamieściłem w książce - ilustruje fragment wiersza Fredry. Poza tym jako korespondent wojenny robił zdjęcia - często brutalne, dokumentujące realia frontu. W książce znalazło się jedno zdjęcie ciał poległych żołnierzy. Bywał też w obozach koncentracyjnych, gdzie fotografował codzienne życie. Te obrazy również nie są łatwe.

Dlaczego warto sięgnąć po pana książkę?

Jest to pierwsza pełna biografia Mariana Walentynowicza, a zarazem opowieść o Polsce, jakiej już nie ma. Zawiera aż 160 ilustracji i obrazów, z których większość nigdy wcześniej nie była publikowana. W tych rysunkach przegląda się historia naszego kraju: od dwudziestolecia międzywojennego, przez wojnę, aż po siermiężne lata PRL.

To książka dla pasjonatów komiksu - bo Koziołek Matołek to tylko jeden z piętnastu komiksów, jakie stworzył Walentynowicz. Szczególnie cenię sobie jego „Don Kichota w Polsce” z 1949 roku, niby po linii partii, ale tak naprawdę to satyra na PRL-owską rzeczywistość.

Ale „Ilustrator” to także książka dla tych, którzy interesują się historią wojny, podróżami i przedwojenną Polską. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie - i obraz, i opowieść.

Jak wyglądałaby historia polskiego komiksu, gdyby Koziołek Matołek nie powstał?

Byłaby na pewno uboższa. Ale warto pamiętać, że za sukcesem Koziołka stoją nie tylko Makuszyński i Walentynowicz, lecz także wydawca - Jan Gebethner. To on zdecydował, że ten komiks ukaże się jako osobna książka, z kolorowymi ilustracjami i własnym grzbietem, co wtedy było absolutnym wyjątkiem.

W tamtym czasie komiksy zazwyczaj publikowano w gazetach, traktowano je jako coś gorszego, mniej wartościowego niż książki. Tymczasem Koziołek Matołek trafił na półki księgarń, obok literatury dziecięcej, zyskując w ten sposób nowy, wyższy status.

Można powiedzieć, że Gebethner wyniósł komiks do rangi książki, nadając mu szlachetności.

Czy wiadomo, jak sam Walentynowicz postrzegał sukces Koziołka Matołka? Był dla niego źródłem satysfakcji czy może ograniczeniem?

Bez wątpienia był to jego największy sukces - Koziołek sprawił, że Walentynowicz stał się prawdziwą gwiazdą. Natrafiłem na umowy podpisane przez Makuszyńskiego, z których jasno wynika, że sprzedaż książki przyniosła autorom spore pieniądze. A że rysowanie trwa dłużej niż pisanie, można przypuszczać, że Walentynowicz zarabiał równie dobrze, jeśli nie lepiej. Za zarobione pieniądze w 1937 roku każdy z nich mógłby sobie pozwolić na zakup dwóch samochodów - to mówi samo za siebie. Koziołek pojawiał się także w reklamach, m.in. Domu Towarowego Jabłkowskich, a książeczki z jego przygodami były regularnie wznawiane. Dla Walentynowicza ta postać była nie tylko źródłem dochodu, ale też biletem do powszechnej rozpoznawalności.

Jak pan sądzi, czy Walentynowicz postrzegał siebie bardziej jako artystę, dokumentalistę, rysownika, czy może rzemieślnika obrazów?

Myślę, że było mu to obojętne, ale nosił się jak artysta. Jego bratanica wspominała, że po wojnie wyróżniał się wyglądem.

W czasach, gdy wokół panowała szarość i bylejakość, on zawsze był elegancki: garnitur, krawat, nienaganna prezencja. Miał świadomość własnych umiejętności i talentu.

Nie był jednak typem artysty tworzącego do szuflady - on swoją twórczość aktywnie sprzedawał. Wiedział, że ma coś do zaoferowania i potrafił to przekuć w konkretną formę i wartość.

Miałby dziś konto na Instagramie?

Bez najmniejszych wątpliwości. Walentynowicz byłby dziś bardzo aktywny w mediach społecznościowych, umiałby opowiadać obrazem i przyciągać uwagę. Potrafił łączyć talent z wyczuciem czasu i kontekstu, więc media byłyby jego naturalnym środowiskiem.

A gdyby miał dziś trzydzieści lat i dopiero zaczynał karierę, czym by się zajął? Komiksem? Filmem? A może byłby influencerem?

Myślę, że zająłby się filmem animowanym lub reklamą. Zawsze był otwarty na techniczne nowinki, interesował się nowoczesnymi formami wyrazu, a jednocześnie miał zacięcie satyryczne. A że Polska to kraj, który nieprzerwanie dostarcza powodów do śmiechu, czasem przez łzy - miałby z czego czerpać.

Wybrane dla Ciebie

Trzy jubileusze Przedszkola im. Koszałka Opałka w Kaliszu. ZDJĘCIA
Trzy jubileusze Przedszkola im. Koszałka Opałka w Kaliszu. ZDJĘCIA
Blisko 80 interwencji strażaków we Włocławku i powiecie włocławskim. Powalone drzewa, zerwane linie energetyczne, przewrócone garaże
Blisko 80 interwencji strażaków we Włocławku i powiecie włocławskim. Powalone drzewa, zerwane linie energetyczne, przewrócone garaże
Co zrobić z ugotowanych jajek?
Co zrobić z ugotowanych jajek?
Siemianowice: Krwawa jatka w mieszkaniu. 34-latek dźgał nożem kolegę i groził śmiercią swojej byłej partnerce
Siemianowice: Krwawa jatka w mieszkaniu. 34-latek dźgał nożem kolegę i groził śmiercią swojej byłej partnerce
W Śląskim Ogrodzie Zoologicznym zobaczysz dinozaury z góry. Tak wygląda szklana kładka dla turystów
W Śląskim Ogrodzie Zoologicznym zobaczysz dinozaury z góry. Tak wygląda szklana kładka dla turystów
Wełna Skoki planuje huczne 100-lecie klubu piłkarskiego
Wełna Skoki planuje huczne 100-lecie klubu piłkarskiego
Tak kiedyś wyglądała Edyta Pazura. Co za metamorfoza. Żona aktora urodzonego w Łódzkiem wyglądała zupełnie inaczej
Tak kiedyś wyglądała Edyta Pazura. Co za metamorfoza. Żona aktora urodzonego w Łódzkiem wyglądała zupełnie inaczej
Wspomnień czar. Wielki zjazd absolwentów Zespołu Szkół im. J. Grodzkiej w Łęczycy
Wspomnień czar. Wielki zjazd absolwentów Zespołu Szkół im. J. Grodzkiej w Łęczycy
Podwójny sukces Muzeum Narodowego w Poznaniu. Placówka zdobyła dwa prestiżowe wyróżnienia
Podwójny sukces Muzeum Narodowego w Poznaniu. Placówka zdobyła dwa prestiżowe wyróżnienia
Ulicami Grudziądza przejdzie Marsz dla Życia i Rodziny. Zaplanowano też piknik rodzinny
Ulicami Grudziądza przejdzie Marsz dla Życia i Rodziny. Zaplanowano też piknik rodzinny
Dzień Dziecka w Kowali Stępocinie. Będzie wiele atrakcji dla najmłodszych, pokazy sportowe i akrobatyczne Quick Flik
Dzień Dziecka w Kowali Stępocinie. Będzie wiele atrakcji dla najmłodszych, pokazy sportowe i akrobatyczne Quick Flik
Literackie spotkanie na trójstyku kultur we Włodawie
Literackie spotkanie na trójstyku kultur we Włodawie