Opowieść o Józefie i Mariannie Bartoszko - bohaterach, którzy otworzyli płonącą Wielką Synagogę. Wnuczka wspomina swoich dziadków
Okazją do wspomnień było spotkanie w „Miejscu” – Społecznym Muzeum Żydów Białegostoku i Regionu – w rocznicę tragicznych wydarzeń z 27 czerwca 1941 roku. Przed 84 laty Niemcy spędzili do bożnicy kilkuset białostockich Żydów a następnie świątynię podpalili. By ich ratować, Józef Bartoszko z pomocą żony Julianny i syna (też Józefa), otworzył drzwi (czy też okienko), przez które część osób zdołała uciec. Ilu? Oficjalnie mówi się o 19 osobach.
– Mój tata mówił, że uciekło około 40 osób. Nie liczył. Powtarzał, że było ich „jak dobra klasa w szkole”. Nie dziewiętnaście, jak podają – opowiadała Marta Wołkowycka, wnuczka Józefa i Julianny Bartoszko.
Bohater wydobyty z niepamięci
Józef Bartoszko (dziadek Marty Wołkowyckiej) pełnił funkcję stróża w białostockiej Synagodze Wielkiej. Mieszkał – wraz z rodziną – przy samej synagodze, przy ulicy Bożniczej.
– Nie dziwi, że dziadek mieszkał na Bożniczej. Miał funkcję szabasowego goja. Ktoś musiał w sobotę posprzątać bożnicę. Miał bardzo blisko do tej świątyni – zauważa historyk prof. Adam Dobroński.
Z kolei Tomasz Wiśniewski z „Miejsca” podnosi inną kwestię:
– Zupełnie nieprawdopodobne są korzenie dziadków pani Marty. Dziadek był protestantem, miał stuprocentowo polskie nazwisko, a był Niemcem. Babcia była prawosławna i pobrali się w jedynej w województwie cerkwi grekokatolickiej, unickiej w Fastach. To zupełnie nieprawdopodobne. W gazetach szły później legendy, że Żydów z synagogi ratował Polak-katolik. A to niekoniecznie prawda. Mamy wielokulturowy Białystok, jakby z nieba spadł.
To właśnie Adam Dobroński z Tomaszem Wiśniewskim zaczęli przed laty mówić o rodzinie Bartoszko. Pierwszy raz prof. Dobroński wspomniał o nim na jednej z konferencji w roku 1986. Na początku lat 90. na łamach „Kuriera Porannego” z kolei ukazał się tekst Wiśniewskiego. Wcześniej redakcja pytała „Kim był Józef Bartoszko?”. Wtedy do gazety odezwała się pani Marta Wołkowycka i skontaktowała z Tomaszem Wiśniewskim swojego ojca – też Józefa – który zaczął opowiadać o wydarzeniach z 1941 roku. Miał wtedy 10 lat.
Skrawki historii złożone w całość
Z opowieści tych udało się wydobyć szczegóły niezbędne do uzupełnienia relacji ze zdarzeń z 27 czerwca 1941 roku. Tego dnia Niemcy w Wielkiej Synagodze w Białymstoku zebrali około 400-500 Żydów. Później bożnicę podpalili. Wszyscy zdają sobie sprawę, że czyn Bartoszków miał w sobie coś z pogranicza szaleństwa. To był impuls, potrzeba niesienia pomocy.
– Z tego, co opowiadał tato, babcia pierwsza trzymała klucze do synagogi. Babcia Julianna, dziadek Józef i tata – też Józef - oraz jego siostra zostali zmuszeni do ewakuacji. Całą rodziną ominęli kordon, jechali z tyłu synagogi. Objechali furą parę razy w kółko, wokół bożnicy. Patrzyli, czy nie ma jeszcze kogoś do uratowania. Dobytek wywozili na furmance. Na tobołkach był obraz „Jezusa ukrzyżowanego”. Niemcy mówili: „Ty chrześcijanin jesteś, jedź”. Dziadek doskonale mówił po niemiecku, dogadywał się z nimi – wspominała pani Marta.
Prof. Dobroński zauważa, że kiedy Wielka Synagoga zaczęła płonąć, Niemcy odeszli od murów, rozeszli się. Był wielki chaos. To pozwoliło Bartoszkom działać. Ludzie w środku bożnicy nie płonęli, lecz dusili się. Większość zginęła dusząc się w wypełnionym dymem wnętrzu.
– To był koszmar. Jak zaczęło się palić, ludzie wisieli na oknach. Była krew, pisk, wisk. To było straszne. Tata mówił, że jak zamyka oczy, widzi to wszystko. Miał traumę – dodaje pani Marta.
Zachowały się dwa świadectwa osób, które przeżyły. Jedna z nich odezwała się do ojca Marty Wołkowyckiej jeszcze w latach 70. XX wieku. Korespondowali do początku lat 80.
Jak wnuczka Józefa Bartoszko odbiera po latach wyczyn dziadka?
– Mój dziadek uratował ludzi. Gdyby tam była inna nacja, też by ratował. To był bardzo dobry, uczciwy człowiek – kwituje.
W czerwcu białostoccy radni zadecydowali, że Józef Bartoszko zostanie patronem skweru przy ulicy Legionowej.
Rozmowa z wnuczką Józefa Bartoszko, Martą Wołkowycką
Pani nie poznała dziadka?
Nie. Nie poznałam. Dziadek zmarł w roku, w którym ja się urodziłam. W roku 1967.
Ale znała pani babcię.
Miałam dziesięć lat, jak zmarła.
Jak usłyszała pani o tym, co zrobili babcia i dziadek?
Od babci właśnie. Miałam może pięć, sześć lat. Wszyscy spotykaliśmy się na święta. Przy stole wigilijnym czy wielkanocnym zawsze pojawiał się ten temat, zawsze był ten wątek. Tak samo przy okazji imienin czy urodzin. Rodzina mojej mamy ciągnęła babcię za język, żeby dużo opowiadała. Ale babcia niespecjalnie chciała mówić. Starsza ciocia mówiła: „Julia, ty opowiedz, jaka ty bohaterka”. Zawsze słyszałam o tym, że to babcia była tą bohaterką. Że to ona tego Józka pociągnęła. „Józek! Chodź! Józek! Chodź!” – inspirowała, żeby coś zrobić.
Jak – jako kilkuletnia dziewczynka – odbierała pani te opowieści?
Jako tragedię. Babcia oszczędzała nam opowieści, ale tata [też Józef, w 1941 roku miał 10 lat] opowiadał o tej tragedii. O tej krwi, o ciałach. Tata wielokrotnie powtarzał, że ludzie próbujący dostać się do okien, wiszący na oknach, to był najgorszy widok. Tata tak nam opowiadał. Mama zaś nie chciała dostarczać nam takich emocji, uciszała go, stopowała go bardzo. Tata opowiadał w sposób drastyczny. W taki, jak to widział jako dziesięcioletni chłopiec. Gdy miał chęć opowiadać, opowiadał prawdę.
Kiedy pani dorastała, zaczęła się pani bardziej interesować tą historią?
Tak. Bardzo. Ciągnęłam tatę mocno za język. Był jednak bardzo oszczędny w opowieściach. Więcej zaczął mówić dopiero na początku lat 90-tych, może z pięć lat przed śmiercią... Zmarł w roku 1998. Dopiero w latach 90-tych się przełamał. Mówiłam mu: „Tata, ty się nie bój. Nic już przecież nie grozi”. A on ciągle się bał.
Czego?
W latach 80. zniszczono grób mojego dziadka. Zniszczono tablicę, połamano krzyż. Rodzina zabroniła nawet zaczepić tabliczkę z imieniem dziadka.
Do dziś na grobie nie ma imienia dziadka.
Każdy, kto powinien widzieć, gdzie dziadek jest pochowany, wie. Choć jestem już w takim wieku, że zacznę pomnik robić, i nie będę bać się już niczego. Co będzie, to będzie. Zrobię pomnik i ojcu, i dziadkowi.
Potrzebowała pani czasu, żeby przepracować historię dziadka?
Tak, potrzebowałam czasu i przepracowałam to. Teraz mogę o wielu rzeczach mówić. Wcześniej bałam się powiedzieć, że dziadek był Niemcem, bo mogło to zostać źle odebrane. Rozważałam co powiedzieć, a czego nie. Teraz że najlepiej powiedzieć prawdę.
Od kilku lat o bohaterstwie pani dziadka i babci mówi się oficjalnie. Jak pani odbiera zainteresowanie swoimi przodkami?
Pozytywnie. Dziadek i babcia to powód do dumy. Nie dla mnie, dla Białegostoku. Ja przez tyle lat się do tego przyzwyczaiłam. Wiem doskonale, co zrobili. Natomiast uważam, że to fajnie dla Białegostoku, że kiedyś był tu taki gość, który nie bał się i zrobił swoje.
Opowiada pani o babci i dziadku swoim dzieciom i wnukom?
Opowiadam. Mam czwórkę dzieci. Dwójka jest bardzo zainteresowana tą historią. Dwójka nie. Musi jeszcze przepracować ten temat. Ale powtarzają, że są bardzo dumni ze swojego pradziadka.
Czy zachowały się dokumenty po dziadku?
Niestety nie. Tata działał w Solidarności, brał udział w strajkach w Gdańsku, był internowany. W latach 80. mama zniszczyła wszystko ze strachu.
Zaskoczył panią ten „Skwer Józefa Bartoszko”?
Bardzo zaskoczył. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. To najpiękniejszy plac w Białymstoku, samo serce. Nawet jak ktoś nie mieszka w centrum, przejdzie tam kiedyś i zobaczy tę tabliczkę. Może zainteresuje się, kto to był ten Bartoszko.
Miasto przypomina Józefa Bartoszko
Ukazał się komiks o Józefie Bartoszko