Wrocław: Wypadek, karetka zabiera rannego do szpitala. Co dzieje się, gdy dostanie wypis? O tym opowiadają podopieczni fundacji
Chodzi lisek koło drogi...
- Bogu dzięki, że tylko to się stało. Ja nie mam tylko nogi i ręki, jak ten lisek. Mówię, chodzę. Jest dobrze. Jakby mi jeszcze trafił w dziecko, to by była tragedia - opowiada Agnieszka Gronkowska.
Kilka lat temu kobieta zarządziła rodzinną wycieczkę. Cała czwórka miała pojechać w ładne miejsce na spacer przed obiadem. Ona z mężem na jednym motocyklu, a na drugim 30-letni syn z młodszym bratem. To była pierwsza taka wycieczka 16-latka. Mówi, że to synowie jako pierwsi zobaczyli rozpędzone auto. Jechali z przodu.
Odkrycie w wagonie z węglem. Pociąg z Białorusi wzbudził podejrzenia
- To była droga wiejska. Samochód wyleciał zza zakrętu. Jechał nim jakiś dwudziestoparolatek po narkotykach. Śmignął koło chłopaków. Sebastian (syn - red.) zdążył tylko odbić. Samochód wjechał w nas - opowiada Agnieszka Gronkowska. - Do dziś słyszę głos mojego małego, jak mnie wołał. Te krzyki i kłótnie. Cały czas byłam przytomna. Dopiero w karetce podali mi jakiś środek. Odpłynęłam. Później mi powiedzieli, że tętnica została przerwana. Straciłam bardzo dużo krwi - dodaje nasza rozmówczyni.
Kobieta mówi, że miała złamaną rękę i nogę. Lekarze założyli blachę. Zrobili też przeszczep skóry. Na tym jednak nie skończyła się tułaczka po szpitalach. Agnieszka Gronkowska liczy, że początkowo spędziła w nich 1,5 roku. Po tym czasie okazało się, że jednak trzeba amputować nogę.
- Teraz najgorzej jest z ręką. Ostatnio lekarze wyciągnęli z niej dwa gwoździe, bo pękły. (...) Miałam robiony przeszczep z kości, ale w szpitalu poczęstowali mnie gronkowcem złocistym. Nie wiem, czy to przez niego, czy przez co, ale ręka w ogóle się nie zrasta. Niedawno urodziła mi się wnusia. Wzięłam ją na ręce. Trochę ją pobujałam i pękła blacha. Trzy miesiące później dostałam kolejną. Ręka dalej się nie zrasta. (Lekarze - red.) nie wiedzą, co robić - opisuje Agnieszka Gronkowska.
- Nie mogę dźwigać. Nie mogę ruszać ręką. Nie mogę chodzić o kulach ani w balkoniku. W końcu nauczyłam się opierać na jednej kuli. Dałoby się żyć, tylko żeby ta ręka się zrosła - dodaje nasza rozmówczyni.
Kobieta twierdzi, że trzyma się dzięki antydepresantom. Mówi, że przez wypadek straciła 3,5 roku życia. Mąż z synami żyli przez ten czas w domu. Ona głównie w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych. Gdy po półrocznych kuracjach wracała do domu, nie poznawała młodszego syna. Dorastał. Zmienił mu się wygląd i charakter. Agnieszka Gronkowska wspomina, że nastolatkowi, podobnie jak pozostałym bliskim, trudno było pogodzić się z wypadkiem.
- W nim wciąż to siedziało. Stąd te kłótnie. Zapisałam go do psychologa. Dopiero teraz coś z niego schodzi. Mąż nauczył się żyć sam, ja z resztą też. I jest strasznie. Nie mogę tego wszystkiego poukładać, ani sprawić, żeby ta rodzina dalej była... Moja pani psycholog mówi, każdy z nas przeżywa dalej ten wypadek, ale osobno. Ale wie Pani, co mam siedzieć i płakać. Ja już swoje się napłakałam - mówi podopieczna fundacji Votum. - Oni wspierają mnie i bardzo mi pomagają. Cały dom jest teraz na głowie męża. Przed wypadkiem, to ja wszystko robiłam. Po tym wszystkim on musiał sobie poradzić. Wziąć na klatę. Załatwiać lekarzy, rehabilitację - dodaje.
Najgorsze są jednak bóle fantomowe. Agnieszka Gronkowska mówi, że bywają takie chwile, że nie dają żyć. Wtedy noga - której już fizycznie nie ma - żyje własnym życiem. I nic nie jest w stanie pomóc.
- Nogę usunęli mi po półtora roku od wypadku. Mam krótkiego kikuta. Kość i mięso. Źle się chodzi, źle się rusza czy podnosi, bo za mała jest ta dźwignia - opowiada kobieta. - Ale jestem szczęśliwa, bo w końcu udało mi się załatwić wózek elektryczny na NFZ. W końcu mogę wyjechać z domu, pojechać do Dino, jak mi czegoś zabraknie. Jestem mega szczęśliwa - podsumowuje Agnieszka Gronkowska.
Kobieta jest podopieczną fundacji Votum. Więcej o działalności tej organizacji znajdziecie na samym dole tekstu.
Smak pomarańczy
- Wszystkie funkcje momentalnie ustały. Gdy się obudziłem, oddychałem przez respirator. Miałem przyczepioną rurkę. Sam nie byłem w stanie mówić ani przełykać. Mogłem tylko ruszać szyją. Nie chciałem się z tym pogodzić. Ze złości waliłem głową w poduszkę - opowiada Mirosław Iżak.
Mężczyzna nigdy nie podejrzewał, że przyjdzie dzień, w którym nagle przestanie się ruszać. I to bez ostrzeżenia. Całe życie był aktywny. Latami prowadził własny biznes. Ma też opiekuńczą żonę, dzieci, troje wnucząt.
Dokładnie pamięta incydent, który zmienił jego dotychczasowy tryb życia. Opowiada, że szedł w nocy do łazienki i "jakieś dziwne były te nogi". Całą drogę musiał opierać się o ścianę. Dwie godziny później nie był w stanie już ruszać kończynami. Żona wezwała karetkę.
- Mówiłem jej, że ja tylko nie mogę chodzić, że nie chcę jechać do szpitala. Niewiele pamiętam, co było później - wspomina.
Mężczyzna obudził się po 6 tygodniach śpiączki. Nie był już w Legnicy, a w Bolesławcu. Żona i dzieci opowiadały mu, że lekarze musieli go intubować. Neurolog i pozostali medycy z OIOM-u, sądzili, że nic już z niego nie będzie. Rodzinie kazali się pożegnać.
- Miałem różne wizje, które sprawiały, że traciłem poczucie rzeczywistości. Nie wiedziałem, czy to, co się dzieje, jest naprawdę, czy tylko w mojej głowie. Pielęgniarki mówiły, że nie spałem. Zawsze, gdy na mnie patrzyły, to miałem otwarte oczy. Te wizje, te lampy nad głową. To było najgorsze - dodaje.
Jego stan udało się ustabilizować. Medycy zaczęli podejrzewać, że pacjent cierpi na chorobę Guillaina-Barrégo (choroba zapalna nerwów - red.). Diagnozę potwierdzili specjaliści z Barcelony. Mirosław Iżak trafił pod opiekę fundacji Votum. Załatwili mu miejsce na rehabilitację w Krakowie. Było lepiej, ale te lampy wciąż wracały. Pomógł dopiero psycholog i psychiatra.
- Wizje pojawiały non stop. To było tragiczne. Moje myśli wciąż krążyły wokół tych lamp. Płakałem. Nie mogłem pogodzić się z tym, co się stało, dlaczego tak jest. Tak było przez co najmniej dwa miesiące, już po pobycie w Krakowie - mówi Mirosław Iżak. - Wszystkim łatwo było mówić, że to tylko jest w mojej świadomości. To wcale nie jest takie proste. Wyobrażałem sobie, że jak znów uda mi się mówić, to powiem im, żeby sami się położyli i próbowali sobie tłumaczyć, że to tylko dzieje się w ich głowie. Ciekawe, jak oni by sobie poradzili - wspomina.
Mirosław Iżak opowiada swoją historię z dozą ironii, choć czasem musi się zatrzymać, żeby zebrać myśli. Ma sporo energii. Tyle, na ile pozwala mu ciało. Choroba ma podłoże autoimmunologiczne.
Mężczyzna nie ma czucia w piętach, ale problemy z nogami nie zatrzymują się na stopie. Nazywa to "przeczulicą". Mimo tego, nie potrzebuje ani wózka, ani kul. Twierdzi, że to dzięki rehabilitacji i cierpliwości wolontariuszy.
- Ułożenie tego wszystkiego w głowie wcale nie było takie proste. I te nieprzespane noce... Ale prawda jest taka, że przyjechałem do Krakowa w południe, a już od następnego dnia - nie patrząc na nic - zostałem wzięty w obroty - opowiada Mirosław Iżak.
- Na początku dużo się buntowałem, ale wie pani, w pewnym momencie wszystko na mnie spadło. A jak już się okazało, że coś jednak będzie z tego chodzenia, no to każdy coś ode mnie chciał. Jedni, żebym cewnik usuwał, drudzy, żebym na toaletę siadał itd. Ale to było za duże obciążenie w tak krótkim czasie. Strasznie się buntowałem. I darłem się na nich, że to musi być po kolei, że nie można tak na raz - dodaje.
Mężczyzna nie mówi dużo o emocjach. Nie wiemy, czy bardziej był przestraszony, zły czy zdezorientowany. Nie spodziewał się, że jako 65-letni człowiek z dnia na dzień będzie musiał uczyć się wszystkiego na nowo. Że w życiu może się zdarzyć, że nagle po prostu go "odetnie".
- Pamiętam, jak pani Agnieszka (logopeda - red.) po raz pierwszy dała mi mandarynkę w Gaziku. W tamtym czasie byłem karmiony przez sondę. Gdy poczułem ten smak, to myślałem, że ze szczęścia nie wytrzymam. Później już było coraz lepiej - wspomina.
Ocaliła go rodzina i sport
Adam Śpiewak to były górnik. W 2013 roku pracował na terenie kopalni miedzi. Był pod ziemią, gdy skały oderwały się ze stropu.
W szpitalu postawiono diagnozę: uraz wielonarządowy. Lekarze określali jego stan jako krytyczny. W ciągu 18 miesięcy mężczyzna przeszedł pięć operacji. Dwie na płuca i trzy na nogę. Niemalże cała kończyna została zmiażdżona. Ostała się tylko pięta.
- Miałem 25 lat, gdy amputowano mi część stopy. Próbowaliśmy to jakoś leczyć, ale za nic nie chciało się goić. Gdzie bym nie pojechał, lekarze widzieli tylko jedno rozwiązanie. Mówili, że trzeba ciąć wyżej. Bałem się tego - opowiada Adam Śpiewak.
- Pewnej nocy nie mogłem zasnąć. Pomyślałem wtedy: "ja cię dziadzie utnę i będę mógł chodzić". W kilka miesięcy od amputacji byłem w stanie ten kikut zahartować i założyć protezę. Dzięki Bogu udało mi się z tego wyjść - dodaje.
Podczas niedługiej rozmowy Adam Śpiewak dał się poznać jako prawdziwy optymista, mimo że półtora roku spędził w różnych szpitalach. Mówi, że otrzymał bardzo dobrą opiekę i wsparcie, bez którego nie wyszedłby na prostą. Często to podkreśla, tak jak fakt, że chodzi i ćwiczy dzięki nowoczesnej protezie. Twierdzi, że nie poradziłby sobie z tym, co go spotkało, gdyby nie najbliżsi.
- Życie toczy się dalej. Każdy z nas ma swoje sprawy, obowiązki i przyjemności. Jestem mężem i tatą. Nie poradziłbym sobie, gdyby nie moja rodzina - mówi Adam Śpiewak.
Odnalazł też nową pasję. Okazał się nią sport, a dokładniej siatkówka. Teraz motywuje wszystkich do aktywnego spędzania czasu.
***
Agnieszka, Mirosław i Adam są podopiecznymi fundacji Votum. Wspólnie podkreślają, że bez wsparcia wolontariuszy trudniej byłoby im się odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Część z nich w ogóle sobie tego nie wyobraża.
Obecnie fundacja ma pod swoimi skrzydłami 1800 podopiecznych z całego kraju. Są to osoby, które zostały poszkodowane w wypadkach, a także podopieczni z chorobami neurologicznymi i genetycznymi oraz różnego rodzaju zaburzeniami. Organizacja działa od 2007 roku.
Marta Ochocińska, prezes fundacji Votum, podkreśla w rozmowie z reporterką portalu gazetawroclawska.pl, że priorytetem są dla niej spotkania z pacjentami. To właśnie te codzienne rozmowy i wsparcie na miejscu są siłą napędową ich działalności.
- Staramy się, żeby każdy z naszych podopiecznych miał przydzielonego opiekuna. Dzięki temu wiemy, czego potrzebuje dana osoba - mówi Marta Ochocińska, prezes fundacji Votum. - Organizujemy środki na leczenie i rehabilitację, bo to zazwyczaj jest najważniejsze dla naszych beneficjentów, ale staramy się również zapewniać im pomoc psychologiczną, czy wsparcie prawne. Nasi podopieczni mogą także liczyć na nasze zaangażowanie w organizacji rehabilitacji czy w doborze sprzętu medycznego - dodaje Marta Ochocińska.
Siedziba fundacji mieści się we Wrocławiu, natomiast jej wolontariuszy można znaleźć w różnych częściach kraju. Przykładowo, nasza rozmówczyni, z którą mieliśmy okazję rozmawiać w stolicy Dolnego Śląska, na co dzień przebywa w Krakowie.
Aby uzyskać pomoc fundacji, wystarczy skontaktować się z jej przedstawicielami, dzwoniąc pod numer biura: +48 71 33 93 500 lub poprzez przesłanie czy doręczenie "formularza porozumienia". Plik jest dostępny na stronie internetowej organizacji.