Pitbull w Krakowie. Koncert roku czy przereklamowana impreza?
Bilety - i po biletach
Wiadomość o koncercie artysty rozeszła się w mediach błyskawicznie. W końcu jeden z najbardziej wpływowych muzyków na świecie miał wystąpić w Polsce - i to nie podczas festiwalu, jak pierwotnie się spodziewano. W ramach europejskiej części trasy "Party After Dark" zaplanowano dwa pełne koncerty. A dokładnie: pierwotnie zaplanowano jeden, ale dorzucono drugi.
Cztery dni uporczywego polowania na bilety, setki tysięcy chętnych, zawieszone serwery i dziesiątki nieudanych prób - tak w dużym skrócie wyglądała pod koniec lutego sprzedaż biletów. Liczba osób, które chciały kupić wejściówki była niewyobrażalna (a myślałam, że Taylor Swift już nic nie przebije) - przed moją przyjaciółką jednego dnia było w kolejce aż 152 tys. osób. Nic więc dziwnego, że z uwagi na duże zainteresowanie wydarzeniem, organizatorzy szybko ogłosili drugi koncert, dzień później. Bilety zniknęły równie szybko.
Wraz z upływem czasu, w oczekiwaniu na koncerty, szał wokół Pitbulla również powoli zelżał. Sfrustrowani fani bez biletów przyzwyczaili się do myśli, że na koncert nie pójdą. "Już w sumie nie jest mi tak przykro, bo jakoś przeszła mi ta faza na Pitbulla" - usłyszałam z ust mojej koleżanki kilkanaście dni temu.
Jednak im bliżej wydarzenia, tym bardziej w social mediach zauważalny był powrót pitbullowego hype'u. W przestrzeni internetu dyskutowano przede wszystkim o koncertowych kreacjach, które zdecydowanie można uznać za istotną część całego wydarzenia oraz spoiwo dla społeczności słuchaczy artysty.
Pitbull to "gasolina", a publiczność "fireball"
Chociaż poniedziałkowy koncert de facto rozpoczął się ok. 21.30, impreza pod Tauron Areną trwała już od kilku godzin. Poprzebierani w łyse peruki, białe koszule, krawaty oraz ciemne okulary fani zjawili się przed obiektem dużo wcześniej, by zająć miejsca blisko sceny. O 20 pojawił się na niej support w postaci Shaggy'ego, który umiejętnie rozgrzał publikę, chociaż zdecydowanie lepiej zrobił to DJ Laz, zabawiając publiczność najpopularniejszymi popowymi kawałkami. Nóżka sama tupała!
Wchodząc na trybuny, uświadomiłam sobie, że jeszcze nigdy na żadnym koncercie (a trochę ich już było) nie widziałam tylu ludzi. Płyta była całkowicie wypełniona aż po tylne wyjście, a niemal wszystkie krzesełka na trybunach - zarówno dolnych, jak i górnych - zajęte. Hala była pełna, a od łysych głów z płyty odbijały się kolorowe światła.
Pitbull wszedł na scenę spóźniony ok. 15 min - kwadrans studencki, który z pewnością nikogo nie zdziwił ani nie rozczarował. A jednak Mr Worldwide postanowił przeprosić za opóźnienie. Niby drobiazg, a jakoś mnie rozczulił, bo to chyba pierwszy raz, kiedy tak duża zagraniczna gwiazda przejmuje się tym, że fani musieli czekać.
Występ Pitbulla sam w sobie nie był niczym niezwykłym. Zaskoczył mnie fakt, że występował w towarzystwie kapeli na żywo oraz bez hypemana, który w polskim rapie jest oczywistością. Mr Worldwide śpiewał na żywo, jedynie z pomocą publiczności. Ta również nie próżnowała - na trybunach nikt nie siedział, wszyscy skakali, tańczyli, krzyczeli i śpiewali. Atmosfera była naprawdę świetna, w powietrzu czuć było pozytywną energię i jakąś niewidzialną więź pomiędzy wszystkimi uczestnikami show.
Raper zagrał wszystkie swoje największe hity - od "Don't stop the party", poprzez collaby z Jennifer Lopez, Christiną Aguilerą czy Chrisem Brownem, aż po wyczekiwane "Time of our lifes". Pomiędzy piosenkami nawiązywał kontakt z publicznością - niezbyt kreatywnie, gdyż powtarzał po prostu słowa piosenek, które chwilę później miał zamiar zaprezentować, ale lepsze to niż nic. Nauczył się też polskich słówek: "dzięki wariaty" - wyraził swoją wdzięczność przed i po show. Mały gest, a jednak cieszy, bo przyjemnie usłyszeć od idola coś personalnego, zaadresowanego konkretnie do naszych polskich fanów.
Pitbull, don't stop the party, please!
Koncert niestety nie trwał długo, pomimo dużej ilości piosenek, które zagrał. Problem był w tym, że większość z nich nie została zaśpiewana do końca. Może to być wynikiem tego, że jego największe przeboje to głównie collaby z innymi artystami, gdzie Pitbull śpiewał jedynie swoje zwrotki, a publiczność refren. Co kilka piosenek robił też kilkuminutowe przerwy, które były zdecydowanie najsłabszym aspektem show. Podczas przerw stery przejmował dj, który zdecydowanie nie wpasował się repertuarem w klimat wydarzenia. W tej roli zdecydowanie lepiej poradziłby sobie wspomniany DJ Laz z klubowymi bangerami aniżeli męcząca uszy muzyka techno.
Mimo wszystko, nikt nie chciał, żeby koncert się kończył. Godzina z kawałkiem czystej imprezy, gdzie wodzirejem był Pitbull, minęła zdecydowanie za szybko. W setliście brakowało mi kilku piosenek, takich jak: "Guantanamera", "Dance Again" czy "Wild Wild Love", jednak odśpiewanie moich ulubionych kawałków brak tamtych wynagrodziło mi podwójnie.
Pitbull może nie ma jakichś niezwykłych umiejętności performerskich - nie jest showmanem i nie robi tak wielkiego wrażenia jak Taylor Swift, której ubiegłoroczne show było zdecydowanie lepsze wokalnie, technicznie i wizualnie. Zmiany strojów, animacje, doskonale dopracowane aranżacje - tutaj tego nie było. Scena prezentowała się dość przeciętnie i choć Pitbull co jakiś czas zmieniał garnitur - nie robiło to tak wielkiego wrażenia.
Małe braki i drobne minusy nie wpłynęły jednak negatywnie na mój finalny odbiór koncertu. Nikt na arenie nie spodziewał się, że będzie to górnolotne show dla koneserów muzyki, każdy przyszedł na party, gdzie gospodarzem był Pitbull. I było to Party przez duże P.
To był koncertowy time of my life!
Czy był to najlepszy koncert w moim życiu? Niekoniecznie. Sentymentalnie i emocjonalnie znacznie bardziej poruszły mnie "The Eras Tour" oraz show Eda Sheerana z 2017 roku. Technicznie i wokalnie również najbardziej dowiozła Taylor Swift.
Mogę jednak śmiało stwierdzić, że patrząc na "Party After Dark" z perspektywy imprezy, nie koncertu jako takieg, show Pitbulla plasuje się w mojej osobistej topce. Atmosfera, energia, a przy tym pocieszna i taka zwyczajna, ludzka postać artysty sprawiły, że świetnie się bawiłam i żałowałam, że nie mam biletu na drugi dzień.
Czy polecam pójście na koncert Pitbulla wszystkim? Zdecydowanie nie. To show dla miłośników klubów, dobrej zabawy, tańca - impreza, na której się skacze, tańczy i krzyczy do ucha osoby obok. Zdecydowanie nie dla preferujących siedzenie i słuchanie
Pitbull to showman, którego zadaniem było zapewnienie publiczności "time of their lives". I to doskonale mu się udało.