W kostce lodu i skrzyni proroka. "Salome" na festiwalu samotności
Motywem przewodnim tegorocznej edycji Baltic Opera Festival były wykluczenie i samotność. Dobrze wybrzmiały one w "Salome" Ryszarda Straussa – widowisku o dwóch uwięzionych: księżniczce i proroku. Inscenizacja autorstwa Romualda Wiczy-Pokojskiego, zrealizowana według koncepcji Tomasza Koniecznego, poruszała nie tylko muzyką i grą solistów, ale także wykorzystaniem niezwykłego krajobrazu Opery Leśnej, choć nie wszystko perfekcyjnie w niej zagrało.
To kolejne przedstawienie w ramach Baltic Opera Festiwal, zrealizowane według koncepcji inscenizacyjnej Tomasza Koniecznego. W „Latającym Holendrze”, przygotowanym przez Barbarę Wiśniewską i Łukasza Witt-Michałowskiego wszystko było inne, ich wizja nawiązywała do mitycznej lokalności odniesień, upajała scenicznym blaskiem, była raczej okrutną baśnią niż reporterską opowieścią. „Salome” Ryszarda Straussa to zupełnie inne dzieło, inaczej nasycone muzycznym nerwem, różniące się metaforą współczesności. W przejmującym odczytaniu Romualda Wiczy-Pokojskiego nie brakowało napięcia, ale nie wszystkie pomysły zagrały z równie imponującą siłą.
Mottem III edycji Baltic Opera Festival były wykluczenie i samotność. W „Salome” Ryszarda Straussa – dziele wieńczącym festiwal – tematy te uosabiali dwaj bohaterowie: tytułowa księżniczka i Jan Chrzciciel. W inscenizacji przygotowanej przez Romualda Wiczę-Pokojskiego, opartej na koncepcji Tomasza Koniecznego, oboje zostali „symetrycznie” uwięzieni: Salome w zawieszonej nad sceną szklanej komnacie przypominającej kostkę lodu, Jochanaan – zamknięty w skrzyni pośrodku sceny.
– Opera Leśna zawsze stanowi ogromne wyzwanie, ale i wielką pokusę artystyczną – mówił przed spektaklem Wicza-Pokojski. – W tej inscenizacji szczególny nacisk położyliśmy na obecność samego miejsca – Opery Leśnej – jako integralnej części przedstawienia. To teatr, w którym natura wkracza na scenę.
I rzeczywiście – las zaproszono na scenę jeszcze śmielej niż dotychczas. W scenografii Borisa Kudlički i kostiumach Marka Adamskiego przedstawienie zostało umieszczone w ogrodach pałacu tetrarchy. Przestrzeń otwarta, umiejscowienie akcji na zewnątrz – to wszystko zbliżało historię do współczesnego widza. Stroje były nowoczesne, a jednym z istotnych akcentów była obecność uchodźców koczujących przed rezydencją Heroda oraz żołnierzy, których rola – niestety – okazała się dekoracyjnie powierzchowna. Obecni przez całe przedstawienie, znudzeni, grający w karty, tylko raz uczestniczyli w akcji, zgodnie z ich wielką sceną w operze. Szkoda, bo społeczne odniesienia mogły zostać rozbudowane, echo wschodnich granic i współczesnego niepokoju było wyraźne, ale niewykorzystane.
Zdecydowanie lepiej udało się ukazać wewnętrzne demony bohaterów. Salome, strzeżona przez trzy służki (odniesienie do Mojr – bogiń przeznaczenia), igra z losem i staje mu naprzeciw. Ciekawym, choć nie zawsze czytelnym zabiegiem było użycie zasłony, którą służące zakrywają widzialny świat księżniczki. Jochanaan – brudny, odrażający – jawi się Salome jako piękny głównie przez swą inność, córka Herodiady chce go dotknąć i w ten sposób zbrukać swoją niewinność, to marzenie przeradza się potem w obsesyjne pożądanie. Nie do końca wyszedł słynny Taniec Siedmiu Zasłon, niepotrzebnie uzupełniony o złotozielone (trochę jak UFO) postacie marzeń (lub żądz) Heroda. Ciekawy plastycznie, ale dość banalny w swojej dosłowności był finał z głową Jana Chrzciciela, prorok został zabity prądem.
Wielką kreację stworzyła Jennifer Holloway, dla której ta partia stanowi wokalną wizytówkę. Jej Salome w bieli – symbolicznej niewinności – była zarazem perwersyjna i dziecięco słodka. To dramatyczny, świetnie skupiony głos, z dobrze osadzonym rejestrem piersiowym, idealnie balansował na granicy histerii i liryzmu, po mistrzowsku poprowadzony na początku być może trochę niepewnie, ale z dramatyczną kulminacją już w duecie z Jochanaaem i wielką porażającą siłą w finale.
Gerhard Siegel zasłużył na miano Heroda stulecia. Aktorsko i wokalnie stworzył postać odrażającą, rozdwojoną między lękiem a pożądaniem. W jego śpiewie pojawiały się szept, krzyk, melorecytacja – narzędzia wokalnego szaleństwa, które dawały efekt wstrząsający i zachwycający.
Omer Kobijak (Narraboth) zabrzmiał stylowo i przejmująco – zakochany beznadziejnie, prowadzony do zguby. Jego głos miał fantastycznie włoski sznyt, a takiego Strauss wymagał w tej partii.
Bardzo trudno wyrazić wiarygodność wokalną Herodiady, ta postać to kilkanaście piekielnie trudnych i piekielnie dramatycznych odzywek, które trzeba zaprezentować ostro i mocno. W interpretacji Claudii Mahnke była mało przekonująca – dramatyczne partie zabrzmiały blado, nie zawsze precyzyjnie intonacyjnie. Oleksandr Pushniak (Jochanaan) również nie miał siły demonicznej – jego baryton brzmiał zbyt lirycznie, a nagłośnienie mogło pozbawić głos przestrzeni i ekspresji.
Pomysł obsadzenia partii Pazia kontratenorem (Jan Jakub Monowid, w tej inscenizacji był księdzem) zamiast mezzosopranu nie zadziałał scenicznie. Monowid olśnił dzień później w „Głosie potwora” Nowaka, tu jednak nie zostawił silnego śladu.
Na uznanie zasłużyła natomiast obsada ról drugoplanowych – Judejczyków (Mateusz Zajdel, Piotr Maciejowski, Zbigniew Malak, Tomasz Madej i Filip Rutkowski), Nazarejczyków (Mateusz Ługowski i Paweł Trojak), Żołnierzy (Paweł Konik i Łukasz Konieczny) i Przybysza z Kapadocji (Michał Romanowski),którzy stworzyli pełnokrwiste, zespołowe sceny, zwłaszcza monumentalną kłótnię o sens słów proroka.
Spektakl poprowadził Yoel Gamzou, zastępując Lothara Zagroska. Pod jego batutą Sinfonia Varsovia zabrzmiała romantycznie i rzewnie, ale w perfekcyjnej grze orkiestry brakowało dramatycznych kulminacji i napięcia właściwego Straussowi. Było to brzmienie bardziej melancholijne i romantyczne niż werystyczno – ekspresyjne. Niemniej w niezwykłej scenerii Opery Leśnej „Salome” była teatralnym i muzycznym wydarzeniem, które na długo pozostanie w pamięci. A drugie przedstawienie, pod dyrekcją Piotra Jaworskiego, bylo transmitowane w Internecie