5 sierpnia 1960 roku Józef Szmidt pobił rekord świata w trójskoku
Obiekt otwarty w 1920 roku. Przez ćwierć wieku nie znajdował się w granicach polskich. Ochoczo i często trenowali nań niemieccy lekkoatleci, choćby Gerhard Stöck, mistrz olimpijski w rzucie oszczepem z 1936 roku. To w okresie międzywojennym pierwszy raz pobito na nim rekord globu. Helmut Hirschfeld pchnął wówczas kulę na odległość , której nie osiągnął nikt wcześniej.
Po II wojnie światowej kontrolę nad kompleksem przejęli Polacy. Przez około czterdzieści lat służył sportowcom. Potem stopniowo popadał w zapomnienie. A był miejscem wydarzeń międzynarodowych. Takich, o którym poświęcano akapity w zagranicznej prasie.
Stadion Leśny, miejsce rekordów
Olsztyn. Noc z 4 na 5 sierpnia 1960 roku.
Lekkoatleci, trenerzy i działacze z całej Polski miny mają nietęgie. Nerwowo przechadzają się po korytarzach i pokojach. Odsuwają zasłony, sprawdzając, czy pogoda się poprawiła. Deszcz nie przestaje padać. Trwają dyskusje. Wnioski wszyscy mają podobne: na mistrzostwach Polski bieżnia będzie mokra, przez co i wyniki słabsze. Dobrze chociaż, że matka natura jest sprawiedliwa i warunki wszyscy będą jednakowe. Czytaj, trudne.
Rankiem jednak wypogadza się. Przedpołudniem słońce zaczyna rozświetlać olsztyńskie ulice. Powietrze jest ciepłe. Wiatr jakby nieodczuwalny. Gdy stadion zapełnia się kibicami, a tego dnia przybędzie ich blisko dziesięć tysięcy, sytuacja jest dużo lepsza, niż zakładano.
Józef Szmidt – rekord świata
Bieżnia Stadionu Leśnego. 5 sierpnia 1960 roku.
Grupa trójskoczków opuściła właśnie szatnię. Ustawiają się przy rozbiegu. Przygotowują sprzęt. Rozmawiają ze sobą. Brakuje w niej obrońcy tytułu, Ryszarda Malcherczyka, który do Olsztyna nie dojechał. Są za to: Jan Jaskólski z Zawiszy Bydgoszcz, Artur Szczepański z warszawskiej Polonii i Józef Szmidt z Górnika Zabrze. Faworyci. Ale sport nie jeden pisał scenariusz…
Rywalizację o tytuł najlepszego w kraju zaczyna Jaskólski. Smukły, wysoki dwudziestojednolatek jako pierwszy testuje rozbieg. Rusza. Jedno odbicie, drugie, trzecie i leci nad piaskiem… 15,78 m! Tylko o cztery centymetry gorzej od własnego rekordu życiowego. I sygnał, że skakać można naprawdę daleko.
Kolejny. Tym razem Szmidt. Długie, majestatyczne susy sprawiają, że rozpędza się dynamicznie. Biegnie z gracją. Trafia w belkę i te trzy potężne odbicia – nie dziwne, że zwą go „polskim kangurem” – stopy ma jak sprężyny! Jest już w powietrzu. Nogi wyprostowane przed siebie. Nagle robi skręt. Ląduje na piętach, a resztę ciała jakby wyrzucał w kierunku bieżni. I nastaje cisza. Potem zamieszanie…
Moc gratulacji
Zaczynają do Józka podchodzić. Najpierw brat, Edward. Potem inni: koledzy, trenerzy, byli zawodnicy, rywale. Każdy ściska dłoń. A Szmidt uśmiecha się szeroko. Mija kilka sekund. Spiker czyta rezultat: 17,03 m! Nowy rekord świata! Wynik wręcz niebotyczny. Na trybunach wrzawa. Słychać gromkie: „sto lat, sto lat!”. Ciemnowłosy trójskoczek chyba ciągle jest w szoku. Odchodzi od skoczni, siada na trawie i zastyga w bezruchu. Nikt nie wie, o czym myśli, ale widać, że bardzo przeżywa tę chwilę.
Sędziowie proszą obecnych na bieżni o udanie się na swoje miejsca. Przecież konkurs mistrzostw Polski trzeba dokończyć. Mistrza już znają, ale do rozdania są jeszcze dwa medale. Walczą o nie Jaskólski i Szczepański. Koniec końców srebro trafia do pierwszego. I tu ciekawostka, bo Jan Jaskólski był „wiecznie drugim”. Seriami zdobywał medale mistrzostw kraju, ale zazwyczaj srebrne. Nigdy nie udało mu się zostać najlepszym trójskoczkiem w Polsce.
„W najśmielszych snach”
Józef Szmidt też próbował. Raz nawet zmierzono mu 16,20 m. Ale po tym niewyobrażalnym, pierwszym skoku, nie musiał specjalnie się starać. No i nasiąknięty był emocjami. Górowały radość i zaskoczenie.
– Muszę odpowiedzieć szczerze, że również liczyłem się z poprawą rekordu świata, ale w najśmielszych przewidywaniach liczyłem na wynik w granicach 16,80—16,85. Przekroczenie granicy 17 metrów jest dla mnie taką samą niespodzianką jak i dla wszystkich na stadionie – mówił redaktorowi „Przeglądu Sportowego”.
Wielkie to były chwile i dla niego i dla polskich kibiców. Kilka tygodni później pojechał do Rzymu i na igrzyskach udowodnił, że olsztyńska próba nie miała w sobie nic z przypadku. Mistrzostwo olimpijskie to potwierdziło.