Robert Gadocha. Upadły idol
"Robert Gadocha, Roberta Warszawa kocha!" – skandowali kibice Legii w latach 70. na stadionie przy Łazienkowskiej. Nie mogło być inaczej – błyskotliwy lewoskrzydłowy należał bowiem do ulubionych zawodników stołecznej drużyny oraz reprezentacji Polski.
Po kraju przez długie lata krążył bon mot "Wiesz, pan, jak się urodzi chłopiec, dam mu na imię Kazik. A jak dziewczynka – Gadocha". Powiedzenie to, zaczerpnięte ponoć z autentycznej rozmowy dwóch ojców w jednym ze szpitali w Warszawie jesienią 1972 roku, świadczył o ogromnej popularności jaką obok Kazimierza Deyny cieszył się jeden z najlepszych zawodników w historii polskiej piłki Robert Gadocha.
Nazywali go "Piłat". Skąd tak dziwne przezwisko, nikt już nie pamięta. Może z powodu charakterystycznej fryzury, może z uwagi na to, jak niegodziwie rozprawiał się z boiskowymi rywalami, a może po prostu ktoś kiedyś widząc, jak dobrze jego nóg trzyma się piła, dodał do tego słowa "t" i tak już zostało.
Przygodę z piłką rozpoczął w krakowskiej Garbarni, skąd jako poborowy trafił do odbycia służby w wojskowym klubie Wawel, gdzie znakomitego dryblera wypatrzyli wysłannicy Legii i sprawdzonym sposobem przeniesiono go z koszar w Krakowie do Warszawy. Na Łazienkowskiej szybko przebił się do podstawowego składu, grając u boku takich sław, jak Lucjan Brychczy, Bernard Blaut czy Janusz Żmijewski. Latem 1967 roku, jako 21-latek, zadebiutował w reprezentacji Polski.
Na igrzyskach olimpijskich w Monachium 1972 Gadocha zagrał w każdym z siedmiu spotkań od pierwszej do ostatniej minuty i zdobył sześć bramek. Świętował z kolegami pierwsze w historii piłkarskie olimpijskie złoto dla Polski.
Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Robert Gadocha – przed tym atakiem drżał w latach 70. cały piłkarski świat. Dziś to pierwszą dwójkę wspomina się najczęściej jako główne armaty mundialu z 1974 roku – zresztą nie bez powodu, bowiem Lato został królem strzelców mistrzostw z siedmioma bramkami, a Szarmach dorzucił pięć kolejnych.
Gadocha słynny Weltmeisterschaft w RFN zakończył bez strzelonego gola, za to z medalem za trzecie miejsce na świecie. Bramek Laty i Szarmacha, prowadzących nas na podium, nie byłoby jednak, gdyby nie jego podania. Polski lewoskrzydłowy zaliczył aż siedem asyst. "Tricki trzymają się go jak wszy małpy" – napisała o nim jedna z niemieckich gazet podczas mistrzostw świata 1974.
Gadocha był pierwszym polskim piłkarzem, który podpisał zawodowy kontrakt. Choć chciał go kupić Bayern Monachium, dostał zgodę od władz PRL na wyjazd do Francji, gdzie jego transfer do FC Nantes miał być częścią transakcji wiązanej pozyskania licencji na autobusy "Berliet". W październiku, prosto z Bretanii przyjechał na kluczowy mecz w eliminacjach Euro 1976 z wicemistrzami świata – Holandią.
Pod koniec meczu z "Oranje" legendarny komentator Jan Ciszewski w zabawny sposób przekręcił nazwisko strzelca jednego z goli: "4:1 dla Polski! Grzegorz Lato, Robert Radocha – przepraszam za to przejęzyczenie – i dwie bramki Andrzeja Szarmacha!".
Półtora miesiąca później zagrał w reprezentacji po raz ostatni. Był wtedy jeszcze przed trzydziestką. Nie pojechał na mundial 1978 w Argentynie, choć mógł. Został jednak odstawiony od drużyny, bowiem podczas mistrzostw świata w RFN w tajemnicy przed kolegami wziął łapówkę od Argentyńczyków, którym zależało, aby Polska wygrała z Włochami.
Przywłaszczył sobie 18 tysięcy dolarów, czego dawni koledzy z reprezentacji nigdy mu nie wybaczyli. Wyjechał na stałe na Florydę, gdzie ukrył się przed znajomymi. Z dawnego idola stał się zapomnianym pustelnikiem.