Wieża Głodowa w Zielonej Górze. Kiedyś płonęły tam stosy i zapadały wyroki
Na początku była brama miejska
Wieża Głodowa, dawniej znana jako Łaziebna, to jeden z najstarszych zachowanych fragmentów średniowiecznych fortyfikacji Zielonej Góry. Powstała w 1487 roku jako część Bramy Nowej - trzeciej, dodatkowej bramy miejskiej, która miała ułatwić komunikację z rozwijającymi się przedmieściami i umożliwić mieszkańcom okolicznych wsi dostęp do kościoła św. Jadwigi. Jej pierwotna nazwa wzięła się od pobliskiej miejskiej łaźni, która działała tu jeszcze w XVI wieku.
Zbudowana na planie prostokąta o wymiarach 4,32 × 7,22 metra, wieża pełniła potrójną funkcję: obronną, obserwacyjną i komunikacyjną. W czasach swojej świetności mierzyła około 20 metrów, jednak z czasem zyskała barokową nadbudowę z tzw. latarnią i dziś góruje nad miastem na wysokość niemal 35 metrów.
Przez lata Zielona Góra zmieniała się, a mury obronne przestały być potrzebne. Władze miejskie - najpierw z powodu zniszczeń po wojnie trzydziestoletniej, później ze względu na rozwój urbanistyczny - zaczęły rozbierać obwarowania, wykorzystując kamień do budowy domów i dróg. Wieża Łaziebna przetrwała ten okres jako samotny relikt przeszłości. Obok niej zachowały się jedynie krótkie fragmenty dawnych murów przy placu Powstańców Wielkopolskich i ul. Sobieskiego.
Z czasem wieża zaczęła pełnić zupełnie nowe funkcje - była miejskim więzieniem, miejscem odosobnienia, aż w końcu przestrzenią... sztuki. W latach 80. XX wieku trafiła na artystyczną mapę Polski jako jedno z miejsc ekspozycji Biennale Sztuki Nowej. Pod jej fundamentami działał Salon Desy, prezentowano tu instalacje artystów związanych z Galerią Wschodnią, Dziekanką czy środowiskiem ZPAP. W 1989 roku powstała tu również Galeria Art Marii Idzikowskiej.
Jednak mimo nowej roli - bardziej kulturalnej niż mrocznej - Wieża Głodowa w zbiorowej świadomości mieszkańców wciąż nosi brzemię swojej najmroczniejszej historii. Bo choć dziś jest tylko punktem na mapie, to kiedyś była granicą życia i śmierci.
Zielonogórskie procesy czarownic
Nie była wyjątkiem. Zielona Góra, dziś spokojne miasto z duszą winiarską, w XVII wieku wpisywała się w szerszy krajobraz strachu, oskarżeń i sądowych dramatów.
Nie była więc Zielona Góra wyjątkiem na terenie ówczesnych Niemiec. Wydarzenia okresu wojny trzydziestoletniej, wytworzony przez nią klimat, tworzą taką samą atmosferę, jaka panowała we wszystkich miejscowościach tego kręgu kulturowego - fragment z publikacji Protokoły z Procesów Czarownic w Zielonej Górze 1663-1665, ze Zbiorów Muzeum w Zielonej Górze.
Pierwsze ofiary notowane są już w 1640 roku - cztery kobiety spalone w Zielonej Górze otwierają listę, która przez następne dziesięciolecia zacznie się wydłużać. Punkt kulminacyjny przypadł na lata 1663-1665. To właśnie wtedy procesy zaczęły przybierać formę masową, a sądy przez trzy lata niemal bez przerwy zajmowały się oskarżeniami o czary.
Wśród oskarżonych była m.in. Helena Klich z Przylepu. Posądzona o podpalenie oberży, w trakcie tortur przyznała się do czarownictwa i - co było wówczas niemal standardem - wskazała inne kobiety jako współwinne.
Wymieniła swoje rzekome wspólniczki Annę Jaszkę, Annę Memel, Annę Baran i Ewę Werner.
Proces miał błyskawiczny finał. Helena Klich została spalona 10 lipca 1663 roku. Los Anny Jaszke pozostaje nieznany, ale pozostałe kobiety - Anna Memel, Anna Baran i Ewa Werner - zostały stracone 22 września tego samego roku.
Ale Zielona Góra zapamiętała przede wszystkim inną postać - Katarzynę Funcke, wdowę po miejskim łaziebnym. Jej historia przeszła do legendy.
Dnia 25 września 1652. 83-letnia Katarzyna Funcke, wdowa po mistrzu łaziebnym Marcinie, została oskarżona o czarę, pojmana, osadzona w areszcie miejskim i poddana przesłuchaniom, podczas których nie odeszło się bez straszliwych tortur. Następne śledztwo trwało do połowy lutego następnego roku. (…) Świadkowie zeznali, że widzieli, jak Funcke ujeżdżała pół człowieka, pół kozła, porośniętego sierścią, z nogami zakończonymi kopytami, ulatując wraz z nim przez komin. Funcke przyznała, że trzykrotnie czerwcową nocą z szatanem się spotkała, cieleśnie z nim obcowała, maści szatańskich, diabelskiego ziela warzyła, uroki rzucała i smród siarczysty wokół siebie roztaczała. To wystarczyło, żeby skazać ją na stos. – fragment publikacji Szaleństwa Wiary albo procesy czarownic w Zielonej Górze, Jerzy Piotr Majchrzak, MZL.
Egzekucję wykonano 9 stycznia 1654 roku, na placu drzewnym przed Wieżą Łaziebną - tym samym miejscem, które dziś Zielona Góra zna pod bardziej symboliczną nazwą: Wieża Głodowa.
Cisza po wyroku
Dziś niewielu przechodniów zatrzymuje się przy niej na dłużej. Wieża Głodowa wtapia się w miejski krajobraz, niemal niezauważalna - jakby chciała pozostać na uboczu, ukryta między przeszłością a teraźniejszością. Tymczasem to miejsce ma za sobą setki lat historii. Była bramą i strażnicą, miejscem odosobnienia i galerią sztuki. Przez chwilę - przestrzenią wolnej ekspresji. Ale była też niemym świadkiem wydarzeń, których nikt dziś nie chciałby powtarzać.
Procesy czarownic, które rozegrały się w jej cieniu, przypominają o czasach, gdy lęk i zabobon miały większą władzę niż sprawiedliwość. Zielona Góra, choć nie była wyjątkiem, ma swoją własną listę ofiar - kobiet, których winy nigdy nie istniały naprawdę. Wieża Głodowa trwa - nie jako pomnik tragedii, ale jako fragment miasta, który warto znać nie tylko z nazwy.