Mroczna historia Józefa Pluty. W latach 70. Zabił 7 osób
Józef Pluta - bali się go wszyscy, a jego nazwisko budziło grozę
Wokół Józefa Pluty - seryjnego mordercy z Marianowa narodziło się wiele legend. Miał on z zimną krwią zamordować łącznie aż siedem osób. Powstał o nim również wierszyk, który znany był dzieciom, nie tylko w Wielkopolsce, ale i również najmłodszym w województwie lubuskim. Był często powtarzany, przez co nakręciła się wówczas spirala strachu w zachodniej części Polski. Gdy się ściemniało pustoszały ulice, podwórka i przydomowe ogrody. Ludzie się bali.
- "Kto ty jesteś? Pluta mały. Jaki znak twój? Topór biały. Gdzie ty mieszkasz? W Suchym Lesie. Co ty niesiesz? Trupa niesę"
- to treść makabrycznego wierszyka. Z pewnością bezsprzecznym faktem jest to, że był on jedynym seryjnym mordercą związanym z tym regionem.
Morderca z Marianowa. Tam miał dokonać swojej pierwszej zbrodni
Pluta mieszkał w miejscowości Marianowo, niedaleko Sierakowa, w województwie wielkopolskim. O nim i o jego historii rozmawiamy z Kazimierzem Kowalczykiem, obecnym radnym gminy, mieszkańcem Starego Folwarku, w gminie Miedzichowo. To m.in. on pojawił się na miejscu zbrodni w Pąchach, mając niecałe 26 lat.
Zanim jednak do tego doszło zamordował Anielę B.
Pierwszego morderstwa Józefa Pluta dokonał w miejscowości Marianowo w 1973 roku. Dokładnie 27 lutego zamordował tam Anielę B. Miał zadać jej ciosy w głowę twardym narzędziem, a zwłoki miał wyrzucić do Warty. Jaki był motyw tego morderstwa? Ofiara przez przypadek zauważyła, jak miał współżyć z owcą. Pluta prawdopodobnie zabił kobietę, by nie rozpowiadała o tym incydencie. Po morderstwie, jak gdyby nigdy nic, miał położyć się do łóżka i pójść spać.
Sąd Wojewódzki w Poznaniu za zabójstwo kobiety skazał go w 1974 roku na 12 lat więzienia, zalecając jednocześnie umieszczenie go na pewien czas w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Po odbyciu niewielkiej części kary, na początku 1976 roku, Józef Pluta trafił do zakładu w Obrzycach. Tam poddawał się leczeniu.
- Jak się mówiło w okolicy, był dobrym fachowcem, znał się na wielu rzeczach. Był taką lokalną "złotą rączką". Z czasem będącego w szpitalu zaczęto go wykorzystywać do różnych prac. Słyszałem, że budował m.in. willę jednemu z lekarzy szpitala psychiatrycznego, niby ordynatorowi. Na przełomie 1977/78 trafił do Suchego Lasu, gdzie pomagał budować domek jednorodzinny jednemu z mieszkańców Poznania. Wówczas to miał się też stołować po sąsiedzku u rodziny K. To właśnie oni stali się, w późniejszym okresie, jego kolejnymi ofiarami
- wspomina Kazimierz Kowalczyk. 9 września Pluta miał otrzymać informację od lekarzy, że niebawem opuści szpital i trafi do więzienia.
- W nocy, jak dobrze pamiętam, z 9 na 10 września 1979 roku Pluta uciekł ze szpitala i udał się prosto do rodziny S. w Pąchach. Dlaczego tam? Jak wiem, Teresę S. poznał w obrzyckim szpitalu, zaprzyjaźnił się z nią. Wiem też, że często przyjeżdżał do rodziny S.- spędzał tutaj czas, chodził na ryby i spał. Mówiono także, że miał romans z panią domu
- opowiada nasz rozmówca. Kazimierz Kowalczyk wrócił pamięcią do 10 września, gdy jako 26-latek pojawił się w domu państwa S., jako jeden z naocznych świadków tego, co wydarzyło się w tym domu.
- Jan S. - mąż Teresy miał tego dnia wziąć pieniądze i pojechać do innej miejscowości kupić konia. Jednak wrócił wcześniej, ponieważ zabrakło mu pieniędzy. W domu, jak mi powiedziano, zastał swoją żonę z Józefem P. - w dwuznacznej sytuacji. I wszystko od tego się zaczęło. Później zaczęła się masakra - bandyta wymordował domowników - Jana S. i jego żonę Teresę oraz 80-letniego Wojciecha J., który mieszkał u S.
- mówi mężczyzna. Jak podkreśla w Starym Folwarku i Pąchach mówiono, że 13-letnia córka - Zdzisława, na początku nie znajdowała się w domu.
- Była wówczas na wieży Maria ze swoją przyjaciółką, jednak słysząc hałasy, około godziny 13:00-14:00, miała przeprosić swoją koleżankę, mówiąc, że rodzice chyba się kłócą i pobiec do domu. To były ostatnie chwile 13-latki. Już nigdy więcej nie wyszła z tego domu. Pluta miał ją wciągnąć do pokoju i zabić. Niektórzy mówili, że przed morderstwem zgwałcił dziewczynkę
- zaznacza Kazimierz Kowalczyk. Nasz rozmówca wspomina również swój przyjazd do domu rodziny S.
- W tych czasach mało kto posiadał samochód. Poproszono mnie, bym pojechał na miejsce zbrodni. Usłyszałem tylko "morderstwo" i moja młodzieńcza ciekawość wzięła górę. Nie zastanawiając się długo - pojechałem do Pąch. Na miejscu byli już milicjanci, którzy obchodzili domostwo z każdej strony. Byli w środku, gdzie ujawnili ciała - córki, pani S i pana S., na zewnątrz znajdowało się ciało Wojciecha J.
- wraca pamięcią nasz rozmówca.
- To był najbardziej przerażający moment, który przeżyłem w swoim życiu. Wszędzie krew, nawet na podwórzu i ta przerażająca cisza. Do teraz mam ciarki, gdy tylko o tym pomyślę
- zaznacza. Narzędziem zbrodni Józefa Pluty była siekiera, a sprawca zadawał ciosy głównie w głowę.
- Milicjanci, których już z nami nie ma, od razu sprawę powiązali z Plutą. Po mordercy jednak nie było śladu. Funkcjonariusze przeszukiwali teren, jednak go nie znaleźli. J. Pluta już się ukrywał. Jak słyszałem m.in. w okolicznych lasach. Miał podchodzić do wiosek, szukając żywności. Okradał też piwnice, gospodarzom zabierał mięso i mleko
- relacjonuje świadek.
To nie był koniec morderstw Pluty. Ponad miesiąc później wymordował rodzinę w Suchym Lesie
20 października, jak informował wówczas Głos Wielkopolski, miał pojawić się w Suchym Lesie. W nocy miał zaatakować rodzinę K. Masakrę odkrył Henryk K. - Jego żona już nie żyła, dziadkowie i syn zostali mocno poranieni. Natomiast jedna z tych osób zmarła później w szpitalu.
Emerytowani policjanci z Poznania, wspominając te wydarzenia dla Głosu Wielkopolskiego, zaznaczali, że do zbrodni doszło, gdy domownicy już spali.
- Nawet na suficie były ślady krwi i pierza z pierzyny
- mówił wówczas jeden z byłych oficerów. Inny dodał, że z osób, które przeżyły, najcięższy był stan dziadka chłopca. Miał roztrzaskaną głowę. Morderstwa te miało łączyć to, że narzędziem zbrodni była siekiera.
Co stało się z mordercą, którego bała się cała Wielkopolska?
- W 1979 roku Józef Pluta pozostawał na wolności, a jego nazwisko budziło grozę. Wszyscy o nim mówili, każdy się go bał. Każdy incydent z jakimkolwiek użyciem broni, przypisywano jemu. Przez wiele miesięcy ukrywał się w lesie, potrafił się w nim poruszać, ukryć, nie mówiąc już o tym, że znał doskonale teren, w którym przebywał. Jednak nadszedł dzień, dokładnie 29 października 1979 roku. Tego dnia w pobliżu wsi Karna, koło Wolsztyna, trzech rolników zauważyło mężczyznę, który dziwnie się zachowywał i wyglądał jak poszukiwany Józef Pluta
- wspomina Kazimierz Kowalczyk. Rolnicy od razu zaalarmowali milicję.
- Na miejsce zaczęli się zjeżdżać funkcjonariusze, a pies, który im towarzyszył szybko podjął świeży trop. Zaczęto przeczesywać las. Najpierw znaleziono dwie torby z resztkami jedzenia. Po pewnym czasie natrafiono na poszukiwanego. Był na drzewie. Z tego co wiem, już nie żył. Do teraz jednak nie wiem, czy sam się powiesił na pasku od spodni, czy zrobili to za niego milicjanci. Miał też niby połamane kości, jakby spadł z drzewa. Jednak jaka była prawda, wiedzą tylko ci, którzy go znaleźli
- podkreśla mieszkaniec Starego Folwarku.
- Długo jeszcze po tym, jak znaleziono jego ciało, mówiono na wsiach, że może to nie był on, że milicja to upozorowała, by nie wprowadzać popłochu wśród mieszkańców. Ja jednak wiem, że nie żył. Tego właśnie dnia odetchnęliśmy z ulgą, ponieważ skończyły się morderstwa
- wyjaśnia K. Kowalczyk.
Odwiedziliśmy dom w Pąchach, w którym doszło do morderstw
Wraz z Kazimierzem Kowalczykiem odwiedziliśmy dom w Pąchach, w którym doszło do tych dramatycznych wydarzeń. Obecnie dom jest czyjąś własnością.
- Rok po tych wydarzeniach z czynnej służby wojskowej wrócił syn małżeństwa S. i brat 13-letniej Zdzisławy. Przez pewien czas mieszkał w tym domu. Jednak nie wytrzymał, zabił się. Wszyscy spoczywają razem, na cmentarzu w Miedzichowie
- tłumaczy K. Kowalczyk. Potem dom kupiła jakaś rodzina, która przez pewien czas w nim mieszkała. Nie trwało to długo. Obecnie dom wraz z działką również jest w prywatnych rękach, jego właścicielem ma być jeden z leśniczych pracujących w Nadleśnictwie Bolewice.