Węgrzynowo: Ludzie ruszyli na pomoc sadownikowi. "To było wzruszające"
W tym artykule:
- Jak 11 ton śliwek zjednoczyło ludzi? Damian Piech odsłonił nam kulisy historii, która obiegła polski internet
- "Widzialna Ręka" ruszyła do pomocy. Za nią w ślad poszła cała reszta
- Węgrzynów na kilka godzin stał się stolicą polskiej śliwki. "Nie widziałem takich tłumów"
- 4,5 godziny i po "akcji". A telefony dzwoniły i ludzie nadal przyjeżdżali
- Bez zaliczki i "na gębę"? W tej branży to niestety standard
Jak 11 ton śliwek zjednoczyło ludzi? Damian Piech odsłonił nam kulisy historii, która obiegła polski internet
Damian Piech od 15 lat prowadzi gospodarstwo w malutkim Węgrzynowie pod Trzebnicą. Uprawia czereśnie, wiśnie, orzechy i śliwki, wcześniej porzeczki. Ale jego głównym źródłem utrzymania jest praca na cały etat jako kierowca ciężarówki.
- Tato zmarł bardzo wcześnie, mieszkaliśmy z bratem i mamą w jednym pokoju bez łazienki - mówi nam sadownik spod Trzebnicy. Dlatego jest człowiekiem pracy. Sad z kolei jest dla niego miejscem, w którym - jak to mówi - "może nie myśleć o niczym".
We wrześniu do Damiana odezwała się firma, która chciała zakupić śliwkę president.
- Firmy, które przetwarzają owoce, często chcą kupować węgierkę. President jest mniej popularną odmianą i nie na wszystkie przetwory się nadaje, dlatego duże zamówienie bardzo mnie z początku ucieszyło - mówi nam Damian.
Przedstawiciel handlowy firmy obejrzał owoce i zamówił ich kilkanaście ton. Rozpoczęło się więc zbieranie, a to trochę trwało.
- Nie jest łatwo zebrać takie ilości w dwa dni. Nasze całoroczne zbiory to około 50-60 ton, a więc zamówienie było na naprawdę dużą część naszej pracy. Ale udało się zorganizować pomoc i pracując w sadzie od rana do nocy udało nam się zebrać ponad tysiąc skrzynek, co dało nam około 11 ton - dodaje.
Kiedy owoce były już gotowe do odbioru, kontrahent nagle zaczął odwlekać transakcję. Najpierw tłumaczył się problemami z transportem, później obiecywał przesłanie faktury, w końcu przestał odbierać telefony i odpisywać na wiadomości.
- Nie chodziło o pieniądze. Bolało mnie, że cała ta praca pójdzie na marne, że te owoce trzeba będzie wyrzucić. We Wrocławiu nie idzie sprzedać takiej ilości. Na Targpiaście przy Obornickiej dziennie mogę sprzedać od 100 do 500 kilo, ale 11 ton? Trzeba było znaleźć jakiś sposób - wspomina Damian.
"Widzialna Ręka" ruszyła do pomocy. Za nią w ślad poszła cała reszta
W momencie bezradności z pomocą przyszedł jego przyjaciel, Marcin Zuber. Opublikował on post w grupie "Widzialna Ręka Wrocław", którą na bieżąco śledzi nawet kilkadziesiąt tysięcy osób. Każdy dostał informację, gdzie może podjechać zakupić owoce i mógł zapłacić, ile chciał. Ważne, aby dojrzałe owoce nie zostały wyrzucone.
- Gdzie ja bym to wszystko wyrzucił? Czasami zdarza się, że zutylizujemy część niesprzedanego towaru. Ale to najczęściej kilkanaście, może kilkadziesiąt kilo. Myślałem sobie "co ja zrobię z 11 tonami gotowych do spożycia śliwek?" - relacjonuje nam Damian.
Efekt przerósł wszelkie oczekiwania. Jeszcze w piątek wieczorem (26 września) post zdobył tysiące udostępnień, a Damian w krótkim czasie odebrał setki telefonów. Ludzie zaczęli przyjeżdżać po owoce - także z odległych miejscowości.
- Liczyłem na to, że przyjedzie ktoś z okolicy. Może jakaś rodzina z Trzebnicy, może parę osób pofatyguje się z Wrocławia. Tymczasem ludzie przyjeżdżali z każdego regionu w Polsce. Telefon rozgrzewał się do czerwoności aż do późnych godzin wieczornych i zaraz po wschodzie słońca rano - wspomina nasz rozmówca.
Węgrzynów na kilka godzin stał się stolicą polskiej śliwki. "Nie widziałem takich tłumów"
W sobotni poranek, gdy Damian szykował się do kolejnego dnia pracy w sadzie, podjechali już pierwsi chętni.
- Ani się obejrzałem i z dwóch aut zrobiły się cztery, potem dwanaście, a na koniec nawet kilkadziesiąt. W samym Węgrzynowie mieszka może około 80 osób i śmieję się, że pierwszy raz nasza wieś była zakorkowana. Nie widziałem takich tłumów. Od razu zdałem sobie też sprawę, że samodzielnie nie zdążę z obsługiwaniem tych ludzi. Poprosiłem o pomoc Marcina i rodzinę. Jednocześnie przecież cały czas odbierałem telefony - relacjonuje nam Damian.
Do Węgrzynowa przyjechali ludzie z Wrocławia, Legnicy, Trzebnicy, Oławy czy Strzelina, ale na tym nie koniec. Chętnych do pomocy była również cała masa z Łodzi, Poznania, a nawet z... odległego Podkarpacia.
- Każdy dawał, ile miał. Ktoś przyjechał, mając tylko 10 złotych. Nasypaliśmy mu całe dwa koszyki tych śliwek, bo nieważna była kwota, tylko odzew, którego chyba nikt się nie spodziewał - opowiada.
Przyjeżdżali młodsi, starsi, single, pary i całe rodziny. Damian wspomina również, że nigdy nie pamiętał tyle dzieci bawiących się na placu zabaw zbudowanym niedawno tuż nad jego gospodarstwem.
- Brakowało tylko ogniska, a wydarzenie urosłoby do rangi jakiegoś festynu - żartuje w rozmowie z "Gazetą Wrocławską".
4,5 godziny i po "akcji". A telefony dzwoniły i ludzie nadal przyjeżdżali
W sobotę po godzinie 13 Damian opróżnił ostatnią skrzynkę śliwek. Ale chętnych, aby przyjechać i dokonać zakupu nadal było wielu.
- Dzwonili ludzie z Wielkiej Brytanii i Belgii i mówili, że chętnie by kupili, ale w zamian wpłacą mi pieniądze na zbiórkę. Odpowiadałem, że żadnej zbiórki nie potrzebuję. Kilka razy usłyszałem, że w przyszłym roku ktoś chętnie przyjedzie i zakupi kilka skrzynek do piwniczki. Jeszcze po południu Dzwonił do mnie starszy pan z Zabrza. Mówi, że może być u nas wieczorem i chętnie zakupi kilka kilogramów. Ale odpowiadałem już tylko, że wszystko poszło. "To znakomicie", słyszałem w słuchawce - relacjonuje nam Damian.
Zaprosił więc przyjezdnych do swojego sadu, aby mogli zerwać sobie kilka owoców prosto z drzewek. Do wieczora Węgrzynów odwiedziło jeszcze kilkaset samochodów. Każdy, wiedząc już, że przyjechał na marne, po prostu ucieszył się, że rolnikowi udało się uniknąć strat. A potem nastąpiło wzruszenie.
- To jest niesamowite, że ludzie potrafią przejechać 50-100 kilometrów do obcego człowieka poprzez post zamieszczony w internecie. Nigdy nie spodziewałbym się takiej pomocy. Można powiedzieć, że odzyskałem wiarę w ludzi - mówi nam Damian.
Bez zaliczki i "na gębę"? W tej branży to niestety standard
Choć historia zakończyła się szczęśliwie, rolnik podkreśla, że jest też druga strona medalu. Nieuczciwi kontrahenci zdarzają się coraz częściej.
- Rozumiem, że jest wolny rynek i każdy ma prawo kupić od rolnika, który wystawi ten owoc za mniejszą kwotę. Najgorsze było to, że do końca słyszałem zapewnienia, że wszystko jest w porządku, że towar zostanie odebrany. Człowiek pracuje dzień i noc, mobilizuje rodzinę, zbiera owoce, a potem zostaje z tysiącem skrzynek i żadnym rozwiązaniem - mówi sadownik.
Damian wspomina również, że w branży wpłacanie zaliczki czy skrupulatne sporządzanie umów nie jest powszechne. Istnieją niepisane zasady danego przez obie strony słowa. Nie wszyscy chcą się jednak z tego wywiązywać.
- Odwróćmy sytuację. Co by było, gdyby jednak kontrahent przyjechał, ale to ja nie miałbym zebranych śliwek i przestałbym się odzywać? - pyta retorycznie.
Ostatecznie Damian nie stracił na transakcji. Ludzie zapłacili tyle, ile wynosiła wartość zerwanej partii. Niektórzy dawali symboliczne kwoty, inni nawet po sto złotych za kilogram.