Więcej wody już mieć nie będziemy, a może być jej mniej
Albo zalewają nas z nieba hektolitry wody, albo mierzymy się z coraz bardziej narastającym problemem suszy, a przecież w ciągu roku spada na nas wciąż prawie tyle samo litrów wody na metr kwadratowy, zmienia się tylko reżim występowania i dynamika tych opadów. I nie radzimy sobie i z jednym, i z drugim dopustem bożym.
Brakuje deszczy długotrwałych o niewielkiej intensywności, które pozwalałyby odbudować się naszym zasobom wody. Mamy za to opady intensywne, krótkotrwałe, które spływają po wysuszonej powierzchni gruntu jak po blasze, i nie są wstanie wsiąknąć w grunt i uzupełniać zasobów wody gruntowej, natomiast mogą wywoływać gwałtowne przybory wód w rzekach. Jeśli mamy w Rzeszowie taki opad, to on po godzinie już jest w Wisłoku, a po kilku godzinach w ogóle go już nie ma, ale statystycznie wszystko nam się zgadza, bo suma opadu rocznego wciąż mieści się statystyczne pomiędzy 600 a 700 litrów na metr kwadratowy. Czasami po naprawdę dużych opadach po kilku dniach od takiego opadu w naszych rzekach nie ma po nim nawet znaku, znów mamy stany niżówkowe. W znacznym stopniu z naszej winy, bo dostępne nam przestrzenie kostkujemy, betonujemy i pokrywamy blachą, opady trafiają do rur kanalizacyjnych i bezpośrednio do rzeki z pominięciem naturalnego przepływu wody przez grunt.
Wiele miast buduje już zbiorniki i kanały retencyjne oraz urządzenia do rozsączania wód w gruncie
To jest oczywiście bardzo dobry kierunek, niemniej jednak w celu poprawy naszej odporności i adaptacji do zmieniającego się klimatu potrzebujemy rozwiązań bardziej kompleksowych i stosowanych w większej skali. Z mojego doświadczenia wynika - a współpracowałem przy wdrożeniach innowacyjnych projektów retencji chyba z większością polskich miast - że świadomość problemu nadmiaru i deficytu wód jest coraz bardziej powszechna i wprost proporcjonalna do częstości pojawiania się powodzi miejskich. Ważne jest również uświadomienie sobie, że natura nie jest naszym wrogiem. Że kieruje się ona wypracowaną przez miliony lat logiką i prawami fizyki, że powinniśmy się do niej dostosować i od niej uczyć. Trzeba zrozumieć, że drogą do naszego przetrwania jest dostosowanie się do jej reguł.
Wciąż bardziej przerażają nas powódź i podtopienia, niż susza, która może mieć daleko poważniejsze, wielorakie i długotrwałe konsekwencje niż powodzie.
Powódź jest bardziej wyczuwalna, jej skutki są natychmiast zauważalne i odczuwalne, susza przychodzi cicho, nie wywołuje natychmiastowych, widowiskowych konsekwencji. Kto z nas na co dzień myśli i obawia się suszy, skoro z kranów wciąż leci woda? Susza to rosnące ceny żywności, ale nie na tyle szybko rosnące, by widzieć przyczynę i skutek. Susza to także rosnące ceny prądu, kłopot dla zakładów produkcyjnych, to ograniczenia w ich rozwoju, ograniczenia w rozwoju naszej gospodarki, ale to problemy, które nie przebijają się do świadomości społecznej. O ile z powodziami możemy starać się sobie poradzić, budować zbiorniki retencyjne, nie budować domostw w bezpośrednim sąsiedztwie rzek, o tyle z suszą nie jesteśmy w stanie wygrać, bo nie potrafimy sobie wody wyprodukować w razie potrzeby. I nie jesteśmy w stanie wtłoczyć jej w grunt i do rzek, skoro jej nie mamy. Dla gospodarki susza jest zjawiskiem dużo bardziej krytycznym egzystencjalnie niż powódź. Susza jest też istotnym problemem w ujęciu społeczno-politycznym. Czy ktoś zwrócił uwagę, że wojna w Syrii była efektem głębokiej frustracji społecznej i załamania się systemu politycznego, wywołanych w dużym stopniu skutkami kilkuletniej suszy i głodu? Susza na dużych obszarach powoduje masową migrację ludności i nie dotyczy to tylko krajów afrykańskich.
Są sposoby, by naturę okiełznać do stopnia zapewniającego nam bezpieczeństwo?
Nie jesteśmy w stanie ujarzmić natury, takie myślenie, to przejaw ludzkiej buty i arogancji. Możemy co najwyżej dostosować się do niej, adoptować. Bałbym się sytuacji, która pozwoliłaby człowiekowi okiełznać naturę, osobiście wierzę w jej siłę i racjonalność jej praw, które były kształtowane milionami lat. Należy korzystać z mądrość natury i tego, co nam dała: jeśli rzeka jest kręta, to nie dla kaprysu, tylko w tym jest jakiś sens. A człowiek uparł się, żeby nurty cieków „prostować”. Mokradła i bagna też mają swój sens dla równowagi ekosystemu, nie należy ich osuszać. Zadrzewienia w miastach traktowano do niedawna jako kłopot, dziś miasta nam na powrót „zielenieją”, bo dostrzeżono w tym cały szereg zalet, choćby obniżenia temperatury w okresach upałów. Coraz częściej mieszkańcy stają w obronie drzew przed wycinką i likwidacji terenów zielonych, to jest na pewno bardzo budujące.
Pana propozycja to plan na dziesiątki lat i pewnie piekielnie kosztowny.
Powodzie i susze też są bardzo kosztowne i pewnie będą coraz bardziej. A podejście do zasad natury kiedyś trzeba zacząć zmieniać i to w sensie praktycznym, tymczasem - mam wrażenie - na razie działamy półśrodkami, próbujemy oszukiwać samych siebie i uspokajać sumienie. Może potrzebujemy sytuacji, że pewne zjawiska tak mocno dadzą nam w kość, że zrozumiemy, iż to ostatnie chwile na zmianę naszych priorytetów.
Przecież Polska nie jest autonomiczna hydrologicznie, istniejemy w symbiozie kontynentalnej.
Otóż prawie jest: wszystko, co płynie w naszych rzekach i odprowadzamy do Bałtyku pochodzi z terenu naszego kraju, a cieków, które do nas wpływają z zewnątrz jest stosunkowo niewiele. I dlatego sami musimy zadbać o zaspokojenie tych „wodnych potrzeb”, nikt z zewnątrz nas w tym nie wyręczy. A ilość wody mamy stałą, więcej jej nie będzie, a może być mniej, i pozostaje nam mądrze nią gospodarować. I to w skali makro, czyli w obrębie krajowej gospodarki zasobami wodnymi, i w skali mikro, czyli jak każdy z nas obchodzi się z tymi zasobami. Czasem mam wrażenie, że głos nauki i ekspertów nie jest słuchany w żadnej z tych skal. Żyjemy życiem codziennym, natura jeszcze nie pogroziła nam palcem na tyle dotkliwie, by skutkami jej napominania bardzo się przejmować, nie sięgamy wyobraźnią na kilkadziesiąt lat do przodu, kiedy problemy z powodziami i suszą mogą stać się naprawdę poważne. Wciąż mówimy o rozwoju gospodarczym kraju, silniejszym uprzemysłowieniu, ale nie mówimy, że taki rozwój nieuchronnie determinowany jest dostępem do wody. A tej może być coraz mniej i można sobie wyobrazić skutki ekonomiczne deficytu wody dla zakładów produkcyjnych. Możemy mieć tereny inwestycyjne, inwestorów, pomysł na biznes i kapitał, ale bez dostępu do wody, to będą tylko rubryki w biznesplanie i takimi zostaną. Co najmniej tak samo poważne mogą być skutki suszy dla rolnictwa, a to przecież bardzo ważna gałąź naszej gospodarki narodowej. Rosnący deficyt wody to malejąca produkcja rolna. Albo jej rosnące koszty, co sprawi, że nasz eksport produktów rolnych przestanie być konkurencyjny. Problemy może mieć nasza energetyka, przecież produkcja prądu wciąż bazuje na wodzie. Wzrost cen energii to będzie jeden z mniej dotkliwych skutków deficytu wody.
Jak ratować się przed czymś, co teraz wydaje się nieuchronne?
Po pierwsze: oszczędność i mądre podejście do tych zasobów, którymi dysponujemy. Po drugie: retencja. Oszczędność, racjonalne zużycie wody przez ludność, obniżenie wodochłonności przemysłu, dywersyfikacja źródeł wody w miastach, ochrona jej jakości. Coraz większą popularność zdobywa program indywidualnego „przechwytywania” wody opadowej przez lokatorów budynków mieszkalnych i to jest właściwy kierunek działań. Bo ta w kranie jest odpowiednio przygotowana, spełniająca określone normy, jest gotowym produktem, którego wytworzenie nie jest ani proste, ani tanie, ponieważ wymaga zaawansowania technologicznego, chemii i mnóstwa energii. Retencja pozwoli nam z jednej strony ograniczyć skutki nadmiernych opadów atmosferycznych, z drugiej - zatrzymać wodę „na miejscu” i „na czarną godzinę”. Wciąż jednak próbujemy z naturą walczyć, niż z nią współpracować. Budujemy domy blisko koryta rzeki i zastanawiamy się nad tym, co zrobić, żeby ta rzeka nie wylewała. I rozpaczamy, kiedy wyleje. Wciąż nie mamy systemu retencji, bo dotychczasowe wysiłki w tej dziedzinie są dalece niewystarczające. Nie spieszymy się z inwestycjami, które zatrzymałyby wodę, pozwalamy, by odpłynęła do Bałtyku, a potem słuchamy alarmistycznych doniesień o klęskach nieurodzaju. W gruncie rzeczy sami szukamy sobie problemów.