Zaczęło się nad morzem: 80 lat temu ukazało się pierwsze wydanie naszej gazety
Stworzenie i wydawanie polskiej gazety na dopiero co odzyskanych terenach Pomorza, z jego największym miastem Gdańskiem, było dość oczywistą koniecznością i dla polskich władz na tym terenie miało kilka istotnych znaczeń. Po pierwsze, „Dziennik Bałtycki” był elementem utrwalania zarówno polskości tych ziem, jak i przekaźnikiem informacji o działaniach polskich władz, a ponadto pomagał w organizowaniu życia codziennego na zniszczonych terenach i wspierał proces integracji osadników przybyłych z różnych regionów Polski, w tym także z utraconych Kresów. Ułatwiał budowanie od podstaw wspólnej, związanej z regionem, tożsamości.
Pierwszy numer "Dziennika Bałtyckiego" ukazał się dokładnie 80 lat temu
Pierwszym redaktorem naczelnym gazety został Anatol Mikułko, lekarz, dziennikarz i poeta w jednej osobie, związany przed wojną z wileńskimi grupami poetyckimi, z których najbardziej znana to Żagary. On też był autorem pierwszej „Dziennikowej” czołówki, swoistego artykułu wstępnego i credo gazety. Co nie może dziwić ze względu na kontekst historyczny i sytuacyjny, tekst miał wydźwięk antyniemiecki, wynoszący na piedestał Armię Czerwoną za jej zasługi dla wyzwolenia Gdańska, Gdyni i całego Pomorza.
Ciekawostką jest układ tekstów na pierwszej stronie, dziś już zupełnie niespotykany, ale nawet wówczas - 80 lat temu, kiedy „kolankowe” łamanie artykułów było normą - dość nietypowy. Główny tekst otacza pozostałe mniejsze informacje agencyjne, które znalazły się w centralnej części kolumny. Dowiadujemy się z nich m.in., że „Poddanie wszystkich wojski niemieckich jest ukończone” oraz, że „Wielka Brytania straciła podczas wojny około 6.000 jednostek morskich…”. Zamieszczono też króciutką notkę o tym, że władze administracji państwowej udały się do powiatów leżących na lewym brzegu Odry ziem przejęcia tych ziem w posiadanie państwa polskiego.
Artykuły na temat niemieckich zbrodni
„W centrum Polski zostawili nam Niemcy paleniska krematoriów Majdanka, zasieki i szubienice Oświęcimia, a tu nad morzem „ukoronowanie” tej działalności - fabrykę mydła z tłuszczu ludzkiego w Gdańsku” - tym zdaniem redaktor Mikułko otwiera swój tekst na pierwszej stronie pierwszego numeru „Dziennika Bałtyckiego”. To oczywiste odniesienie do artykułu ze strony trzeciej. Tekst sygnowany jest przez agencję Polpress i nosi tytuł „Mydło z tłuszczu ludzkiego”. Po raz pierwszy o mydle produkowanym w Gdańsku z tłuszczu ludzkiego napisali dziennikarz Stanisław Strąbski i Zofia Nałkowska. On jest autorem broszury „Mydło z ludzkiego tłuszczu. Alfa i omega niemieckich zbrodni w Polsce”, ona uwiarygodniła i utrwaliła tę historię na kartach słynnych „Medalionów”. Rzecz dotyczyła domniemanej produkcji mydła ze zwłok ofiar hitlerowskich obozów koncentracyjnych i niemieckich zbrodni wojennych w kierowanym przez patologa, profesora medycyny Rudolfa Spannera, kierownika gdańskiego Instytutu Anatomii Akademii Medycznej, mieszczącego się we Wrzeszczu.
Nie sposób teraz uniknąć kroku z maja 1945 r. we współczesność, bo dziś po latach, między innymi dzięki badaniom naukowców z Instytutu Pamięci Narodowej oraz dociekliwych dziennikarzy wiemy, że o ile możemy mówić o śladach po wytwarzaniu mydła z tłuszczu ludzkiego w podległej III Rzeszy jednostce, o tyle nie ma dowodów na masowość tej produkcji, jak i na wdrażanie „ludzkiego mydła” do powszechnego użytku przez Niemców. Nie umniejsza to jednak symbolicznej potworności tego, co w ogóle działo się w placówce kierowanej przez Spannera, do której trafiały zwłoki i gdzie przerabiano je na preparaty anatomiczne służące niemieckim studentom medycyny lub przechowywano w warunkach urągających czci należnej ofiarom hitlerowskich zbrodni.
Należy jednak pamiętać, że wtedy, w roku 1945, tuż po przejęciu od Niemców Gdańska i całego obszaru Pomorza, narracja dotycząca masowej produkcji „mydła z ludzi” stanowiła wśród ludności polskiej bardzo istotny i silnie oddziałujący czynnik budujący poczucie krzywdy, a zarazem zadośćuczynienia za doznaną niegodziwość. Było to nie bez znaczenia dla umacniania społecznej i politycznej pozycji władzy ludowej.
Wojewoda o odbudowie po wojnie
Wróćmy do 19 maja 1945 roku - co jeszcze znajdziemy na łamach pierwszego wydania „Dziennika Bałtyckiego”? Na tej samej, trzeciej stronie obszerny tekst oparty na rozmowie z ówczesnym wojewodą gdańskim „ob. Okęckim” (chodzi o Mieczysława Okęckiego, warszawiaka z pochodzenia). Obywatel wojewoda m.in. deklaruje ufność w rychłą odbudowę życia na wybrzeżu, mówi o likwidowaniu zniszczeń wojennych, a los pozostającej wciąż jeszcze, choć coraz mniej licznej, ludności niemieckiej pozostającej na tych ziemiach określa mianem działań „przepełnionych humanitaryzmem”.
Wezwanie do wdzięczności dla Armii Czerwonej
Tekst prawdziwie odpowiadający duchowi i potrzebie tuż-powojennego czasu zamieściła redakcja na str. 2. Artykuł jest właściwie przedrukiem płomiennego felietonu Ilii Erenburga, który ukazał się w moskiewskiej „Prawdzie” i mówił o zasługach oraz ofiarach poniesionych na rzecz całej ludzkości przez dzielną i niezwyciężoną Armię Czerwoną. Był swoistym wezwaniem do wyrażenia wdzięczności czerwonoarmistom i aktem łaski dla uwolnionego od faszyzmu narodu niemieckiego, któremu pisarz przyznawał prawo do zachowania swojego miejsca pod słońcem. Erenburg nie zapomina o najważniejszym, o człowieku bez którego zwycięstwo nad brunatną zaraza nie byłoby możliwe, o Stalinie. Oczywiste bowiem było, że „w jego piersi bije nie jedno, a dwieście milionów serc całego narodu”. A jego imię to mówiąc wprost ”synonim końca ciemności i narodzin poranka nowego szczęścia”.
Pierwszy numer „Dziennika Bałtyckiego” wieńczy krótki reportaż z podróży na opustoszały, niemal wyludniony Półwysep Helski. Pozostałości po niemieckich umocnieniach, zasieki, ślady ludzkiej, niemieckiej obecności - „butnego władztwa” hitlerowców.
Zasada miksu
Zdaje się, że ówczesny zespół redakcyjny znał dobrze (a może tylko wyczuwał ją intuicyjnie?) obowiązującą do dziś w niektórych redakcjach „zasadę miksu”. Na ostatniej bowiem stronie gazety, poza tym ponurym, powiedzielibyśmy dziś dystopicznym obrazem niczym z podróży do innego świata, znalazła się wzmianka o planowanej naprawie i odtworzeniu sieci energetycznej zasilającej w prąd Gdynię. Jest informacja o pracach nad likwidacją sieci gazowej, jest i funkcjonujących w Sopocie szpitalach i prowadzonych zapisach do gdyńskiego gimnazjum.
1 numer „Dziennika Bałtyckiego” kończy się apelem władz do każdego, „kto brał udział w pracach nad wznowieniem i utrwaleniem kultury polskiej na terenie Gdańska i Gdyni (…), w walce o prawa Polski z hitlerowskim senatem gdańskim w okresie do września 1939 r.”, o zgłaszanie się do Biura Historycznego Urzędu Informacji i Propagandy w Sopocie. Jak zapewniano „każda notatka, każde wspomnienie (…) może mieć ogromne znaczenie”. Był to jeden z elementów poszukiwania i utrwalania śladów polskości na ziemiach zwanych odzyskanymi. Dla ówczesnej, funkcjonującej w nowych realiach Polski, była to kwestia fundamentalna.
Był „Dziennik Bałtycki” w roku 1945 „dzieckiem swej epoki”, z biegiem lat jednak gazeta rosła w siłę i objętość. Powiększał się zasięg terytorialny poszczególnych wydań, zmieniał się zespół. Z czasem „Dziennik” wyrósł na regionalną potęgę i dochował się wielu znakomitych autorek i autorów oraz wiernych Czytelników. Dziś, w osiemdziesięciolecie jego urodzin warto przypomnieć sobie, od czego ta cała historia się zaczęła.