Nie uwierzysz, co dawniej święcono na Wielkanoc w Wielkopolsce! Zapomniane zwyczaje, które dziś zdziwiłyby księdza
Choć dziś Wielkanoc kojarzy się przede wszystkim z kolorowymi pisankami, święceniem pokarmów i Lanym Poniedziałkiem, przed laty te święta w Wielkopolsce wyglądały zupełnie inaczej. Dziś wiele zwyczajów odeszło w zapomnienie – i tylko dzięki zapiskom Oskara Kolberga i etnografów możemy je jeszcze sobie wyobrazić. A warto, bo niektóre z nich są naprawdę zaskakujące!
Wielkopolanie surowo przestrzegali postu. Zapomnij o mięsie, jajach czy tłuszczu – na talerzach królował żur, śledź i ziemniaki. Niektóre dni wymagały całkowitej wstrzemięźliwości od jedzenia i picia. A co robiono z żurem w Wielki Czwartek? Palono go albo zakopywano – symbolicznie żegnając postny czas. To nie żart, tylko dawny rytuał.
W Niedzielę Palmową gałązki nie były tylko ozdobą – miały chronić przed chorobami, piorunami i zapewniać urodzaj. Bazie połykano jak lekarstwo, a palmy chowano za obrazy.
W Wielki Czwartek wierzono zaś w „ubożęta” – dobre duszki opiekujące się domostwem. Trzeba im było zostawić coś do jedzenia, a pod żadnym pozorem nie piec chleba, bo piec był ich domem. Dziś trudno sobie wyobrazić taki zabobon – a jednak kiedyś traktowano go poważnie.
Ten zwyczaj może zaskoczyć: w Wielki Piątek należało się wykąpać w pobliskim jeziorze czy rzece – o świcie, zanim ktokolwiek zdąży powiedzieć „dzień dobry”. Taka kąpiel miała gwarantować zdrowie na cały rok. Brzmi jak poranny survival? Dla naszych prababek było to coś całkiem normalnego.
Choć dziś księża raczej nie poświęcają alkoholu w koszyczku, w XIX-wiecznej Wielkopolsce było to normą. Śniadanie wielkanocne zaczynano kieliszeczkiem wódki – nie tylko dla zdrowia, ale i dla tradycji. Wzajemne „na zdrowie” miało szczególną moc. Dziś taka święconka mogłaby wywołać skandal… albo memy w internecie.
Zaraz po mszy rezurekcyjnej rozpoczynały się… wyścigi do domu. Kto pierwszy dotarł, ten miał być pierwszy z żniwami. W ruch szły nogi, konie, a z czasem nawet samochody.
Jeszcze bardziej osobliwy był zwyczaj „przywoływanek” – chłopcy wchodzili na dachy i publicznie wymieniali imiona dziewcząt wraz z listą ich „przewinień”. Każdej przypisywano odpowiednią ilość wiader wody na Lany Poniedziałek. Można było się wykupić – oczywiście wódką. Nie miałaś adoratora? Uważaj – mogło być mokro i… wstydliwie.
Oprócz dyngusa, w wielkopolskich wsiach popularne były barwne pochody przebierańców. Wędrowali od domu do domu, śpiewali, recytowali i zbierali upominki. W zależności od regionu szli z „kurkiem”, „kokotkiem”, „siwkiem” albo „niedźwiedziem” – każdy z tych symboli miał swoje znaczenie i rolę. Dziś to zjawisko można zobaczyć tylko w kilku wsiach, i to raczej w formie inscenizacji.
Jak mówią etnografowie, wiele dawnych obrzędów zostało wypartych przez miejskie zwyczaje lub uznanych za „niepoważne”. Ale czy nie tracimy przez to części naszej tożsamości?
– Ludowe obrzędy to nie tylko folklor. To sposób myślenia o świecie, wspólnotowość i pamięć o przodkach – podkreśla prof. Zofia Kozłowska, etnografka z Poznania. – Warto je przypominać, choćby po to, by wiedzieć, skąd jesteśmy.
Dziś mało kto pamięta o kąpieli w rzece, duchach z pieca czy alkoholowej święconce. A przecież to właśnie takie detale tworzą mozaikę kulturową regionu. Może więc warto odkurzyć niektóre tradycje – przynajmniej w rozmowach z babcią przy świątecznym stole.
W końcu – jak mawiali nasi przodkowie – nie wszystko, co nowe, jest lepsze. Czasem stare wystarczy tylko przypomnieć.