Bogdan Kalus: W Ranczu dostałem rolę Hadziuka, bo miałem "warunki"
Aktor z Chorzowa, Bogdan Kalus, kojarzony jest z "ranczowym" Tadeuszem Hadziukiem - o czym mówi w rozmowie z dziennikarzem DZ. Natomiast w związku z tym, że jednak teraz gram inne role, zaczyna się to powoli zmieniać. W listopadzie będzie premiera filmu "Piernikowe serce", w którym mam niedużą rolę, ale dość znaczącą dla fabuły. W filmie tym wychodzę z "ranczowej" szuflady do innej przestrzeni aktorskiej. "Piernikowe serce" jest komedią romantyczną, rodzinną, świąteczną. Na Boże Narodzenie. W doborowej obsadzie.
Bogdan Kalus: "W serialu "Ranczo" na ławeczkę zatrudniano nas po warunkach" Jak Ślązak z Chorzowa odnalazł się w roli Tadeusza Hadziuka w serialu "Ranczo" - mieszkańca małej wioski na Mazowszu?
(śmiech) Zatrudniano nas po warunkach. Zanim powstało "Ranczo" grałem już rolę "alkoholową" Gerarda w serialu "Święta wojna". Ale tak poważnie, moje pojawienie się w "Ranczu" było spowodowane wcześniejsza rolą w serialu "Dziupla Cezara". To był sitcom, który robiliśmy dla Polsatu, a reżyserował go Wojciech Adamczyk, późniejszy reżyser "Rancza". Zresztą producentem obu seriali było Studio A. W związku z "Dziuplą Cezara" przeniosłem się na stałe do Warszawy. Splot różnych okoliczności spowodował, że przestaliśmy go robić.
W efekcie jednak trafił pan do "Rancza".
Producent "Dziupli Cezara" Maciek Strzembosz i Wojtek Adamczyk stwierdzili, że fajnie im się ze mną pracuje i będą mnie zatrudniać. Do roli Hadziuka nie było castingu, od razu został w niej obsadzony właśnie Kalus. Nikt z nas nie myślał wówczas, że "Ranczo" będzie takim strzałem w "dziesiątkę". Nie żałuję więc decyzji o przyjęciu roli. Choć do dzisiaj mówi się "U nas by pan zagrał, ale tak bardzo kojarzy się pan z "Ranczem"...
"Piernikowe serce" to nowy pełnometrażowy film, w którym gra Bogdan Kalus
To rozpoznawalna, jedna z pierwszoplanowych ról - sympatycznego pana na "ławeczce". Okazała się ona dużym sukcesem, za którym jednak nie poszła lawina propozycji od reżyserów...
Na szczęście zawsze byłem człowiekiem teatru, o czym najlepiej wie publiczność w Katowicach. Moim dzieckiem jest przecież Teatr Korez. To, że nie jestem w nim od ośmiu już lat, to inna historia. Obecnie głównie żyję z teatru. Gram w Teatrze Capitol w Warszawie i w Teatrze Kamienica oraz w trzech spektaklach komercyjnych, z którymi jeździmy po Polsce. Ostatnio zrobiliśmy spektakl "Erotic-Zdrój, czyli sanatorium nie wybacza" w obsadzie "ranczowej". Na scenie spotyka się pięcioro aktorów z tego serialu: Beata Olga Kowalska, Viola Arlak, Emilia Komarnicka, Piotrek Ligienza i moja osoba. Całość w reżyserii... Wojtka Adamczyka. Dokładnie wczoraj (8 sierpnia, dzień przed wywiadem - red.) graliśmy pierwsze dwa spektakle, jutro będą następne. Pewnie wylądujemy z nim również na Śląsku, bo zainteresowanie jest bardzo duże.
Wszędzie przewija się to "Ranczo". Czyżby Bogdan Kalus został na dobre zaszufladkowany jako Hadziuk z "ławeczki"?
Trochę tak jest. Natomiast w związku z tym, że jednak teraz gram inne role, zaczyna się to powoli zmieniać. W listopadzie będzie premiera filmu "Piernikowe serce", w którym mam niedużą rolę, ale dość znaczącą dla fabuły. W filmie tym wychodzę z "ranczowej" szuflady do innej przestrzeni aktorskiej. "Piernikowe serce" jest komedią romantyczną, rodzinną, świąteczną. Na Boże Narodzenie. W doborowej obsadzie. Gra w nim Kasia Żak, więc też aktorka z "Rancza", ale także Małgosia Socha, Barbara Kurdej-Szatan, Olga Bołądź, Piotrek Głowacki, Mikołaj Roznerski. Reżyseruje Piotr Wereśniak.
Bogdan Kalus: "to był dla mnie ogromny zaszczyt, że mogłem pracować z Franciszkiem Pieczką"
Wróćmy jeszcze do "Rancza", ile Bogdana Kalusa jest w Tadeuszu Hadziuku?
To zależy od tego, jaki będziemy omawiali etap w życiu Bogdana Kalusa (śmiech). Powiem tak, żaden aktor, który nie miał kontaktu z alkoholem nie zagra Tadeusza Hadziuka. Jak mówię żartem, na "ławeczkę" dobierano nas po warunkach. Lubię wino, choć nie marki "wino" czy "Mamrot". Jestem winiarzem to raz, lubię towarzystwo to dwa, a trzy to, że jestem sympatycznym facetem jak mi się wydaje. W każdej z ról trzeba sprzedać kawałek siebie.
Jak pan wspomina w "Ranczu" śp. Franciszka Pieczkę?
Przede wszystkim był to dla mnie ogromny zaszczyt, że mogłem pracować z Franciszkiem. Kiedy zaczęliśmy próby do drugiego sezonu "Rancza" wiedzieliśmy, że ze zdrowiem Leona Niemczyka jest źle. Zastanawialiśmy się, kto może go zastąpić. Gdy było już wiadomo, że będzie to Franek Pieczka, byliśmy mocno zaskoczeni, ale i radośni. Sylwek Maciejewski (serialowy Maciej Solejuk) grał z Frankiem w warszawskim Teatrze Powszechnym, więc się znali. Zresztą Czarek Żak też występował wówczas na deskach "Powszechnego". Taka sytuacja wspólnego grania w jednym teatrze zawsze ułatwia pracę na filmowym planie. Frankowi bez trudu udało się wejść w buty Leona, ponieważ był Bogdan Kalusaktorem wybitnym i wspaniałym człowiekiem. Nie było widać, że na "ławeczkę" trafił w sytuacji awaryjnej. Kiedy jeszcze siedział na niej Leon, zwracaliśmy się z pytaniami właśnie do niego, jako najstarszego, najmądrzejszego w naszym gronie. Później funkcję tę przejął Franek Pieczka i był na "ławeczce" trochę takim Janciem Wodnikiem.
Bogdan Kalus żonę ma z Rybnika
Dzielił się różnymi mądrościami np. takimi jak: "Nie po to stworzona jest różnica między kobietą a mężczyzną, żeby z niej nie korzystać." Jego kompani kiwali tylko głową, przyznając Stachowi rację. A który cytat ze Stacha Japycza panu jest najbliższy?
Ten, który wypowiedział na zakończenie 8. i 10. sezonu "Rancza": "ludzie nie kłóćmy się". Franek powtarzał, gdy spotykaliśmy się prywatnie, jak ważny jest spokój w domu, między sąsiadami, w Polsce wreszcie. Nie rozumiał tych ciągłych waśni.
Odwiedzaliście się w swoich domach?
Naturalnie. Z lubością słuchałem opowieści Franka o tym jak pierwej bywało na Śląsku. Bo, sam jestem Ślązakiem, ale dużo młodszym od śp. Franciszka Pieczki. Często powtarzał "życie jest za krótkie, by kłócić się o pierdoły". Ludzie tych słów nie brali jednak do siebie. Niestety, żremy się strasznie jako społeczeństwo. I dotyczy to nie tylko polityki. Naszą narodową cechą jest niestety zawiść. Często we wzajemnych stosunkach ludzie kierują się tym, by "nie moja krowa dawała tyle samo mleka co krowa sąsiada, ale żeby krowa sąsiada zdechła".
Ciągnie pana z tej Warszawy na Śląsk, do Chorzowa, gdzie się pan urodził?
Mam w Chorzowie ciocię - siostrę mojej mamy, która w tym roku skończyła 95 lat. Na Śląsku mieszka moje kuzynostwo. Żonę mam z Rybnika i w tym mieście mieszka moja teściowa. Czasami bywamy u rodziny na Śląsku, choć nie tak często jakbyśmy chcieli. W lutym grałem w moim rodzinnym Chorzowie i niestety ręce mi opadły...
O rodzinnym Chorzowie
Chodzi o wygląd miasta?
Tak, w Rybniku jest zdecydowanie lepiej. Dowiedziałem się, że liczba mieszkańców Chorzowa spadła ze 170 tysięcy do raptem 90-parę tysięcy ludzi. Wychodząc na piękną kiedyś ulicę Wolności, widzi się, że większość sklepów, banków, knajp, kawiarni, restauracji dokonało żywota.
Z czego wynika tak słaba kondycja Chorzowa, pana zdaniem?
Z lat zaniedbań. I nie chodzi tu o jednego czy drugiego prezydenta. Niestety, ktoś wygrywa parlamentarne wybory na Śląsku, przenosi się do Sejmu w Warszawie i zapomina o Śląsku, który dał mu mandat. Dotyczy to polityków śląskich jak i spoza Śląska, którzy startowali w wyborach z naszego regionu. Skutki takiego podejścia zatrważają. W Chorzowie zlikwidowano Hutę Batory, zamknięto Hutę Kościuszko, nie ma już Azotów, Alstom Konstal jeszcze jest, ale "ledwo przędzie". Zlikwidowano kopalnię, ale nic nie dano chorzowianom w zamian. Tymczasem na Śląsku, odkąd pamiętam, był kult pracy. Kończyło się szkołę i szło się do roboty, jak to mówimy u nas. Starano się wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej.
Bogdan Kalus - rodowity Ślązak, Hanys Roku
Rzetelność, solidność, pracowitość na Śląsku zawsze była w cenie...
Bardzo się różni pod względem mentalność nasza od mieszkańców np. Mazowsza czy Podlasia. Wielkopolanie z kolei są podobni do Ślązaków. Zarówno my jak i oni jesteśmy nauczeni kindersztuby. Wynika to bezsprzecznie z długiej przynależności do państwa pruskiego. W innych rejonach kraju, a zwłaszcza na terenach byłego zaboru rosyjskiego jest dużo bylejakości.
Bogdan Kalus nie ma problemu z publicznymi deklaracjami, dotyczącymi śląskiego pochodzenia, swoich korzeni?
Absolutnie szczycę się śląskością, a parę lat temu odebrałem nagrodę Hanysa Roku. W tym samym momencie tą samą nagrodą uhonorowano Zbyszka Rokitę, autora świetnej powieści "Kajś", którą przeczytałem jednym tchem. Niestety, miejscami jest to bardzo smutna książka, ale bardzo prawdziwa. Często ludzie nie ruszając się na krok z domu stawali się nagle Niemcami, następnie Polakami, potem znów Niemcami, a dopiero po 1989 roku mogli swobodnie zadeklarować swoją śląską tożsamość. Kto nie nauczył się historii, nigdy nie będzie rozumiał specyfiki historycznej naszego regionu. Bronię Śląska. Czasem wykłócam się z kolegami spoza Śląska, którzy zaliczają nas do Niemców. Mówię im wtedy o trzech śląskich powstaniach, które w sumie osiągnęły cel. Polskość, śląskość regionu. Wygraliśmy w historii dwa powstania: wielkopolskie i właśnie trzecie śląskie. Pozostałe polskie powstania zakończyły się porażką, a jednak się nimi chełpimy. Nie rozumiem takiej postawy.
Polska ma Śląskowi wiele do zawdzięczenia...
Przed dziesięciolecia Śląsk pracował dla Polski. Ludzie przyjeżdżali z całego kraju do pracy z mieszkaniem na Śląsku, tak jak dziś z tego samego powodu osiedlają się w Warszawie. W stolicy jest praca, ale mieszkanie trzeba sobie kupić. I to nas różni, choć trzeba brać pod uwagę inne realia społeczno - polityczne.
Przez większą część roku grało się w "bala", zimą w hokeja na tym samym boisku, ale już z lodową taflą
Wróćmy na Śląsk do lat 60. - 70. ubiegłego wieku. Co wówczas robił młody Bogdan Kalus w rodzinnym Chorzowie?
Przez 30. parę lat mieszkałem w Chorzowie Batorym - najpierw w kamienicy należącej później do huty Batory, choć nikt z mojej rodziny nie pracował w tym zakładzie. Zawsze miałem z tyłu głowy, żeby robić coś innego niż moi koledzy z podwórka. Po ukończeniu szkoły oni szli do górnictwa bądź huty. Kompletnie mnie to nie kręciło. Jak czas pokazał, marzenia udało się ziścić. Moje dzieciństwo natomiast było takie jak niemal wszystkich dzieciaków. Wracało się ze szkoły do domu, tornister lądował w kącie i szło się grać "w bala". Zimą wylewaliśmy wodę na to samo asfaltowe boisko i graliśmy na nim w hokeja.
Hokej został u pana do dziś. Jest pan aktualnym kapitanem Hokejowej Reprezentacji Artystów Polskich.
To prawda, hokej jest pięknym, dynamicznym sportem. Kiedyś zresztą sport, a zwłaszcza w Chorzowie, gdy piłkarski Ruch odnosił sukcesy, miał dla nas ogromne znaczenie. Każdy chłopak chciał być Gerardem Cieślikiem, później jak Bronisławem Bulą, Zygmuntem Maszczykiem czy Joachimem Marxem. W latach 70. występy w barwach Ruchu nobilitowały. Jeśli ktoś przyszedł na wf w dresie chorzowskiej drużyny, patrzyło się na niego z podziwem. Bo znaczyło to, że gra w juniorach Ruchu. Piłka nożna pozwalała wybić się na ponadprzeciętność. Paradoksalnie ja grałem w koszykówkę w nieistniejącym już Baildonie Katowice...
To był w latach 70. znaczący klub na sportowej mapie Śląska.
Wielosekcyjny. Drużyny hokejowa i koszykówki grały w pierwszej lidze. Siatkarze występowali na drugoligowych parkietach. Ze względu na mój niekoszykarski wzrost byłem w juniorskim zespole Baildonu rozgrywającym. Potem się skończyła koszykówka, a zaczęła się gra na perkusji. Kontynuowałem tym samym myśl, że chcę robić coś innego niż koledzy z podwórka.
Od kabaretu do wskrzeszenia Teatru Korez w Katowicach i ról filmowych
Jak pan trafił do aktorstwa?
Dość przypadkowo. Grałem na perkusji w zespole w nieistniejącym dziś klubie studenckim Marchołt w Katowicach, który był wylęgarnią kabaretów. Zostałem w nim. Moja praca na scenie zaczęła się właśnie od kabaretu. W 1987 roku przyuważył mnie już śp. Aleksander Dera, satyryk z Rybnika, gdy prowadziłem jakąś imprezę i zaprosił do kabaretu Derkacz. Po dwóch miesiącach działalności mieliśmy już swój program z kabaretem Długi o nazwie "Zakręt", emitowany na antenie TVP Katowice. Ukazywał się najpierw co dwa tygodnie, potem co tydzień. Połknąłem haczyk i na aktorstwie zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze.
Ze sztuką kabaretową zaprzyjaźnił się pan na dłużej.
W 1990 roku z kolegą Grzegorzem Wolniakiem wpadliśmy na karkołomny pomysł, by wskrzesić Teatr Korez w Katowicach. Grał z nami Michał Bryś, który w międzyczasie dostał się do szkoły teatralnej w Krakowie, więc musiał zrezygnować z występów. Myśmy tymczasem mocno inwestowali w teatr. Pamiętam, że kupiliśmy litr "wody rozmownej" i pojechaliśmy z nią do Mirka Neinerta (aktor, reżyser, dyrektor Teatru Korez w Katowicach - red.) i tak on znalazł się w Teatrze Korez. Nikt z nas nie myślał wtedy, by kończyć szkołę aktorską. Po prostu większość dnia spędzaliśmy w pracy. Szkołę teatralną mieliśmy w Korezie, gdzie robiliśmy z Jerzym Królem (aktor teatralny i filmowy oraz reżyser teatralny - red.), też niestety już świętej pamięci, "Emigrantów" Mrożka. Pół roku prób po sześć - siedem godzin dziennie. To była naprawdę ciężka orka, ale efekty doprawdy zachęcające. Gdyby nie to, Teatr Korez nie byłby w tym miejscu, gdzie jest teraz.
Bogdan Kalus w "Emigrantach" Sławomira Mrożka
Które swoje role uważa pan za najciekawsze?
Jeśli chodzi o teatr, to na pewno wspomniani "Emigranci" Mrożka. Oceniam ten spektakl, jako swój przełom aktorski. Po zagraniu w sztukach Schäffera, na scenie i podczas prób do "Emigrantów" panowała żelazana dyscyplina. Nie dało się schować za improwizacją. A cała sztuka trwała dwie i pół godziny. Zresztą wcześniej wymyśliłem, że muszą zagrać "Emigrantów", w których miałem rolę XX-a. Jeśli chodzi o film, to najważniejszym jak dotąd dla mnie jest obraz "Biała sukienka" z 2002 roku, w reżyserii Michała Kwiecińskiego. Z Mirkiem Neinertem zostaliśmy zaproszeni na zdjęcia próbne do Warszawy. Zastanawialiśmy się, kto wpadł na taki pomysł... Siedzimy sobie w katowickim teatrze, a tu nagle przychodzi propozycja z Warszawy do filmu... Ja dostałem rolę Ryśka Suszki, męża Zochy, Mirek nie miał tyle szczęścia. Film powstał z cyklu "Święta polskie" bardzo dobry film. Co roku niemal jest powtarzany w Boże Ciało.
Jako XX w "Ubu królu" Piotra Szulkina
Czyja to była zasługa, że upomniała się o pana Warszawa? A potem pana kariera aktorska nabrała rozpędu.
Myślałem, że Domana Nowakowskiego, który pisał scenariusze do "Świętej wojny", serialu w którym wtedy grałem. On też jest autorek tekstów do "Białej sukienki". Potem się okazało, że w biurze wytwórni filmów fabularnych Akson Studio (producent "Białej sukienki") pracowała dziewczyna o imieniu Marta, która powiedziała reżyserowi, że w Katowicach jest fajny Teatr Korez. A oni szukali do głównych ról w "Białej sukience" nieznanych aktorów. I tak się znalazłem w tym filmie, tak się znalazł w nim także Paweł Małaszyński, dla którego również był to debiut. Kiedy "Biała sukienka" trafiła do kolaudacji, zadzwonił Piotr Szulkin z propozycją zagrania w "Ubu królu". Jak się później okazało się, był to jego ostatni film. Odebrałem także telefon od Radosława Piwowarskiego, który zaproponował mi od razu grę w filmie i serialu. Telefon rozgrzał się do czerwoności. Potem jeszcze był wspomniany sitcom "Dziupla Cezara". Trzeba było się więc spakować i wyjechać do Warszawy.
Rozmawiał: Ireneusz Stajer