20 sierpnia 1956 r. Elżbieta Duńska-Krzesińska pobiła rekord świata
“Zainteresowanie skoku w dal było wyraźne. Na trybunach było bardzo dużo widzów i doping miałam bardzo skuteczny. Tuż po ustanowieniu rekordu otrzymałam od jakiejś kobiety, mówiącej po polsku, bukiet pięknych kwiatów. Później zostałam wyhuśtana przez grupkę uczniów warszawskiego technikum, przebywających akurat w Budapeszcie. Na bankiecie zaś wręczono mi wielki puchar napełniony czerwonym winem, z którego kolejno wszyscy pili” – zwierzyła się później w “Przeglądzie Sportowym”.To nie był jej jedyny moment chwały. Bo Elżbieta lekkoatletką była wybitną.
Antytalent sportowy
Elżbieta Duńska-Krzesińska, mistrzyni olimpijska z Melbourne i wicemistrzyni z Rzymu, wspominała sport jako piękny rozdział życia. Przyznawała jednak, że to nie zwycięstwa były dla niej najważniejsze, lecz nieustanna walka z własnymi słabościami. Urodzona 11 listopada 1934 w Młocinach miała ciężkie, naznaczone wojną dzieciństwo.Jej droga na szczyt rozpoczęła się… przez przypadek. W szkolnych latach uchodziła za „antytalent ruchowy”, ale pewnego dnia, ubrana w szkolny fartuszek i na bosaka, oddała skok w dal na 4,80 m, zadziwiając wszystkich. Wuefista z marszu zapisał jej nazwisko w kajecie. Wkrótce trafiła na pierwsze zawody międzyszkolne, gdzie w tenisówkach osiągnęła wynik 5,32 m. Tak rozpoczęła przygodę z lekkoatletyką.
Talent nastolatki szybko zauważyli trenerzy z Gdańska i Warszawy. W 1953 roku w Akademii Wychowania Fizycznego w stolicy trwała prawdziwa licytacja o to, kto poprowadzi ją do medalu olimpijskiego. Ku zaskoczeniu zebranych, zawodniczka sama przerwała naradę i zdecydowała: będzie trenować z młodym, mało znanym, ale ambitnym tyczkarzem. Nazywał się Andrzej Krzesiński. Z Elą związał i życie sportowe i osobiste.
Ta odważna decyzja okazała się kluczowa. Już pierwsza zima pod okiem nowego trenera przyniosła imponujący postęp. W 1954 roku w Budapeszcie Elżbieta Duńska-Krzesińska pobiła rekord Polski w skoku w dal wynikiem 6,12 m, dołączając do światowej elity. Rok po roku potwierdzała swoją klasę, stając się jedną z najwybitniejszych postaci w historii kobiecej lekkoatletyki.
„Złota Ela”
Zimą 1955 roku Elżbieta Duńska-Krzesińska pracowała już na pełnych obrotach. Ze skoczni biegała na na studia medyczne w Gdańsku. Łączyła treningi z wymagającą stomatologią, uparcie realizując plan, którego głównym założeniem było samodoskonalenie.
„Nigdy się nie oszczędzałam” – przyznawała później, choć zmęczenie było ogromne. Nie lubiła zgrupowań i monotonnego rytmu obozów, dlatego trenowała głównie w Gdańsku, najczęściej po zajęciach na uczelni, choć zdarzało się, że… natłok obowiązków ją przygniatał. I wówczas pojawiał się mąż ze swoim: „Zostań w domu”. Mąż-trener nie wywierał presji. Najważniejsza była przyjemność płynąca z uprawiania sportu.
Rezultaty tej wspólnej pracy były imponujące. W 1956 roku w Budapeszcie ustanowiła, wspomniany wcześniej, rekord świata. Do Melbourne jechała jako faworytka igrzysk. Mimo braku obecności trenera przy olimpijskim rozbiegu, Krzesińska sięgnęła po złoto, wyrównując własny rekord świata. „Czułam, że stać mnie było na więcej” – wspominała, pamiętając minimalnie spalone skoki na 6,70–6,80. Słowa Mazurka Dąbrowskiego śpiewane na podium wynagrodziły wszystko. Reprezentantka z Polski triumfowała przed Amerykanką Willye White i reprezentantką ZSRR, Nadieżdą Chnykiną-Dwaliszwili.
Elżbieta Duńska-Krzesińska i rzymskie kłopoty
Marzyła o powtórce w Rzymie. Cztery kolejne lata podporządkowała planowi „operacja złoto”. Na początku sezonu 1960 była w życiowej formie, ale pech dopadł ją tuż przed igrzyskami. Dwa miesiące przed wyjazdem do stolicy Włoch Elżbieta doznała kontuzji. Odprysk kości stopy zdawał się być wyrokiem ostatecznym, a związane z nim kuśtykanie i przymus używania kul, nie pozwalały lekkoatletce na jakikolwiek trening.
Niedługo przed konkursem olimpijskim Duńska-Krzesińska zdecydowała się na zabieg usunięcia wysięku i rozpoczęła przygotowania. A nadzieje na sukces miała wielkie, podparte zresztą wcześniejszymi wynikami. Przed Rzymem miała drugi wynik w tabelach (6.39), ledwie o centymetr gorszy od Niemki Claus. Do tego w bezpośrednim starciu obu zawodniczek – w Moskwie – Polka była lepsza. Jechała po drugie w karierze złoto. Tak mówiła wszystkim.
O tym, że Polka potrafi i chce walczyć wiedziano wszędzie. Ale przed konkursem olimpijskim pojawił się problem innej natury. Okazało się, że po eliminacjach Ela nie ma butów. Przepadły. Dziś pewnie z pomocą natychmiast przybyłby sponsor techniczny kadry, a i zapasy odpowiedniego obuwia każdy profesjonalny sportowiec ma spore. Wówczas w polskim sporcie takie rozwiązania dopiero raczkowały. Z pomocą lekkoatletce przyszedł trener trójskoczków, Tadeusz Starzyński. Miał kontakty w Adidasie i naprędce je wykorzystał. Polka otrzymała kolce tej firmy. Ale męskie. O dwa numery za duże. W Rzymie skoczyła w nich 6,27 m, co dało srebro, tylko 10 cm za Radziecką Ireną Krepkiną.
Kolce na kołku
„To nie było to, po co przyjechałam” – mówiła z goryczą, bo smak olimpijskiego złota znała doskonale. Powiedziała więc sobie: „Jeszcze Tokio”. Zapowiedziała ostatni start w 1964 roku. Chciała odejść tak, jak żyła, zwyciężając.
Ale do Japonii nie wyjechała. Odwiesiła kolce na kołku, bo niedoleczona grypa dała o sobie znać. Pewnego dnia poczuła przyśpieszone bicie serca. Zaniepokojona odwiedziła lekarza. Ten zasugerował, że lepiej kończyć ze sportem.
Jan Mulak uważał ją za największy żeński talent naszej lekkoatletyki. Swoje doświadczenia zaczęła przekazywać młodszym adeptom dopiero na przełomie wieków. Wcześniej pracowała jako stomatolog. Później na dwadzieścia lat wyjechała za granicę, do Wielkiej Brytanii i USA.
Wróciła do kraju w 2000 roku. Zmarła w nocy z 28 na 29 grudnia 2015 po długiej chorobie.