Dożywocie dla zabójcy i 12 lat więzienia dla matki półrocznego Maksa
Kiedy 23-letnia Karina B. wróciła do domu, zauważyła że jej półroczny synek się nie rusza i jest cały siny. Spanikowana wezwała karetkę. Ratownikom udało się Maksa ocucić, pojechał do szpitala, ale był w stanie krytycznym. Miał pękniętą czaszkę, połamane żebra i krwiaka w mózgu. W domu była też jego starsza o dwa lata siostrzyczka, Lena. Ona także miała na ciele obrażenia. Lekarze powiadomili policję.
Śledczy zatrzymali matkę i ojca dzieci. A potem jeszcze ich znajomego Grzegorza B. Żadne z nich nie przyznawało się do pobicia.
Dzień po tym, jak Maks przyjechał do szpitala, zmarł.
Kto zabił Maksa?
Rzeszowski prokurator Łukasz Harpula, na konferencji prasowej w 2017 roku, mówił, że śledczy byli już gotowi do przedstawienia zarzutu zabójstwa dziecka matce. A wtedy ona zaczęła mówić.
- Jej linia obrony wydawała się dość niewiarygodna - przekazał wówczas dziennikarzom.
Kobieta twierdziła, że nic nie widziała i nie ma ze śmiercią dziecka nic wspólnego. Śledczy zaczęli weryfikować to, co mówiła. O krzywdzenie dzieci zaczęli podejrzewać Grzegorza B., byłego szefa męża Kariny B. Miał on często bywać w ich domu, a nawet zostawać sam z dziećmi.
Najpierw do niczego się nie przyznawał. A potem, dzień po śmierci Maksa, zaczął sypać. Prokurator Harpula jego opowieść nazwał przerażającą. Przesłuchano go w nocy. Zabrano go także na wizję lokalną do mieszkania Kariny B.
Przyznał, że prowokował sytuacje, aby zostawać z Lenką sam.
- Dokuczał jej, przyduszał, szarpał. To, że dziecko się go boi, dawało mu satysfakcję i pozwalało na odstresowanie. Lubił patrzeć na jej cierpienie - mówił Łukasz Harpula.
Koszmar dziecka ciągnął się od kilkunastu miesięcy. I w tamten piątek chciał znowu znęcać się nad dziewczynką. Dlatego wysłał jej matkę do sklepu. I jeszcze poprosił, aby odebrała mu przesyłkę na stacji benzynowej. Wszystko po to, aby jak najdłużej nie było jej w domu.
Ale przeszkodził mu Maks, który się obudził i zaczął płakać. Grzegorz B. opowiadał śledczym, że podniósł go z łóżeczka. Gdy zadzwonił telefon, chłopczyk miał mu wypaść z rąk i upaść na podłogę. Mężczyzna próbował go reanimować. W trakcie tej czynnościgłówka dziecka miała kilka razy uderzyć oo podłogę. Nie reagowało, więc Grzegorz B. włożył niemowlę z powrotem do łóżeczka. Gdy Karina B. wróciła do domu, pożegnał się i prędko wyszedł.
Rodzice dziecka zarzekali się, że nic o koszmarze córki nie wiedzieli. Lena nic im nie powiedziała.
- Dziecko było tak przerażone i wycofane, że samo nie powiedziało o tym rodzicom - mówił prok. Harpula. - Sam podejrzany w bardzo perfidny sposób manipulował rodzicami. Wiele wyjaśnił podczas niedzielnej wizji lokalnej, podczas której dokładnie pokazywał, jak znęcał się nad dzieckiem, żeby zostawić jak najmniej śladów - opowiadał.
Lenka miała ślady przypalania papierosem. Grzegorz B. twierdził, że nie robił tego celowo. Ale tak, pali papierosy, więc mogło się to stać przypadkiem.
Złamała nóżki, bo "spadła z huśtawki"
W grudniu 2016 roku, gdy Maksa jeszcze nie było na świecie, Lena zaczęła się dusić. Przyjechała karetka. Okazało się, że dziewczynka ma zapalenie krtani. Ratownicy postanowili ją zabrać do szpitala, a tu do karetki pcha się pijany ojciec dwulatki. Medycy dali więc znać pracownikom MOPS-u, aby przyjrzeli się mieszkającej w Rzeszowie młodej rodzinie. Ci założyli jej Niebieską Kartę. Miała także przydzielonego kuratora.
Karina B. mówiła urzędnikom, że jej mąż bywa po alkoholu agresywny i zdarza się, że daje córeczce klapsy. Ale ci żadnych dowodów na te słowa nie znaleźli. Nie ustali też, kto inny mógłby to robić. Za to próbowano nakłonić ojca dzieci, aby poszedł na terapię odwykową. Nie poszedł.
Mama Lenki też nie chciała współpracować z opieką społeczną, według której dziewczynka była niespokojna i często płakała. Karina B. miała iść z nią do lekarza. Na wizyty się nie stawiała. O 23-latce mówiono “nieporadna”.
Wcześniej, w sierpniu, Lenka złamała obie nóżki. Miała spaść z huśtawki. Biegły sądowy z tą wersją się nie zgodził.
Kiedy Maks umierał, jego rodzice nie mieszkali już razem. 23-latka z dwójką malutkich dzieci została sama. „Pomagał” jej dwa razy starszy Grzegorz B., były szef jej męża.
Adwokat: To przez chorobę
Broniący w sądzie Kariny B. mecenas Marek Książkiewicz tłumaczył, że kobieta od dziecka cierpiała na przewlekłą chorobę neurologiczną. I taką też linię obrony wybrał. Jego zdaniem choroba mogła wpływać na świadomość kobiety na to, co się wokół niej dzieje.
- A skoro tak, to trzeba się zastanowić, czy w związku z tym, że mamy wcześniejsze opinie Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dra J. Sehna w Krakowie, z których wynika, że moja klientka nie bardzo kojarzy, nie ma wyobraźni, nie potrafi wyciągać wniosków z możliwych sytuacji, nie powinno być dopuszczenia dowodu opinii neurologa. Nie zrobił tego żaden sąd - podkreślił mecenas.
Według relacji obrońcy, kobieta o tym, co działo się do tej pory pod jej dachem, dowiedziała się w momencie, gdy przyszła policja.
- Wtedy dopiero zaczęła się nad tym zastanawiać. I w jej pierwszych zeznaniach, tych podstawowych, zaczęła mówić, że ona tego nie zrobiła, nie zrobił tego też jej mąż, bo kocha dzieci. Więc musiał to zrobić Grzegorz B. I co robi rzeszowska prokuratura rejonowa? Umarza sprawę przeciwko temu zarzutowi - wskazywał adwokat.
I podkreślał, że Karina B. opuściła areszt bez zarzutu pomocnictwa w zabójstwie własnego synka przez zaniechanie. Ale tę decyzję uchylił prokurator generalny, którym ówcześnie był Zbigniew Ziobro.
- I nie ma nowych dowodów - wywodził mec. Marek Książkiewicz.
Jak więc matka tłumaczyła obrażenia, jakie miały dzieci? Mecenas pokazywał w sądzie ich „piękne” zdjęcia, wykonane sześć dni przed śmiercią Maksa, a świadkowie przekonywali sąd, że też żadnych obrażeń nie widzieli. To, że Lenka bała się wujka, jej mama tłumaczyła... wąsami.
- Nie ma namacalnych dowodów. Nadwyrężamy zasadę domniemania niewinności - argumentował prawnik.
Karina B. opowiadała, że była jedna sytuacja, w której zostawiła dzieci same z Grzegorzem B. Poszła do sklepu, bo akurat jej były przyjaciel dał jej pieniądze na mleko i chleb. Według adwokata, nie otrzymywała nic od męża. Gdy wróciła, Grzegorz przyznał się, że palił papierosa i spadł on na dziewczynkę.
Kiedy bito Maksa po głowie, też jej nie było.
- Dlaczego poszła? Miała odcięty prąd i wypowiedzenie wynajmu mieszkania, mąż pijak już z nimi nie mieszkał, bo on nie płacił. A Grzegorz B. oferuje jej dwa tysiące złotych za wykonanie przysługi - wskazuje prawnik.
Kiedy wychodziła, Maksiu spał, a Lenka oglądała bajkę. Cały czas była w kontakcie z Grzegorzem B. Nie było jej około godziny.
Karina B. cały czas na wolności
Sześć lat po śmierci Maksa, w 2023 roku, Sąd Okręgowy w Rzeszowie skazał Grzegorza B. na dożywocie za zabójstwo dziecka, zaś Karina B. za pomocnictwo w zabójstwie usłyszała wyrok 10 lat więzienia. Dwa lata później, 16 czerwca 2025 r. Sąd Apelacyjny w Rzeszowie (II instancja) utrzymał w mocy wyrok dożywocia dla mężczyzny i podwyższył wymiar kary dla kobiety do 12 lat więzienia.
Prawnik skazanej zapowiada kasację w Sądzie Najwyższym. Biegli uznali, że Karina B. jest poczytalna. Do tej pory przebywała na wolności i pracowała dorywczo. Teraz już musi stawić się w zakładzie karnym.
Grzegorz B. od momentu zatrzymania przebywa za kratami. Jego trzy siostry wspierały go w sądzie przez cały czas. Nadal wierzą w jego niewinność.