Gdańsk: Kontrowersyjna wystawa o Polakach w Wehrmachcie
Zacznijmy od tytułu wystawy: „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy”, który jak w mediach społecznościowych deklarują organizatorzy „odwołuje się do rodzinnej pamięci – tak o tych mężczyznach mówili ich bliscy”. Równocześnie na stronie internetowej Muzeum Gdańska, w informacji na temat wystawy, rzecznik tej instytucji dr Andrzej Gierszewski napisał tak: „Tytułowi „nasi chłopcy” to nie metafora – to świadome nawiązanie do terminu, jakim określano w trakcie wojny, będących w podobnej sytuacji Luksemburczyków (Ons Jongen)”.
Po europejsku
Z pierwszej informacji wynika, że na Pomorzu, na Kaszubach, w powszechnym użyciu było określenie „nasi chłopcy”, że używali go bliscy młodych mężczyzn wcielonych siłą do armii niemieckiej. Niestety, żadnego źródła z epoki potwierdzającego tę tezę na wystawie nie zobaczymy. Żadnego dokumentu, żadnego listu, fragmentu pamiętnika zawierającego ten zwrot.
Z drugiej informacji wynika zaś, że nie chodziło o odniesienie nasze, lokalne, pomorskie, ale o „świadome nawiązanie do terminu” rodem z… Luksemburga.
Nie wiem dlaczego organizatorzy (instytucjonalnie to Muzeum Gdańska i Muzeum II Wojny Światowej) ruszyli na poszukiwania właściwego, oddającego wymowę ekspozycji i podejmowanego przez nią zagadnienia tytułu, właśnie w kierunku Luksemburga. Nie wiem dlaczego sięgnęli po sformułowanie w naszej rzeczywistości społecznej i pamięci historycznej odnoszące się raczej do uczucia dumy, ewentualnie wdzięczności za bohaterstwo i poniesioną ofiarę.
Jak to się stało, że historycy tak bardzo odcięli się w swoim myśleniu od polskiego kontekstu? Młodzi Luksemburczycy i ich rodziny doświadczyli ogromnej skali represji, do których zalicza się nie tylko sam przymusowy pobór, ale i konsekwencje za dezercje i domowy wstąpienia w szeregi armii okupanta. Podobnie, jak Polacy. Tyle że Polacy mieli państwo podziemne, Armię Krajową, Powstanie Warszawskie, Armię Andersa i „mały sabotaż”, lotników w Bitwie o Anglię. Te i dziesiątki innych punktów odniesienia, w których określenie „nasi chłopcy” znajdowało zastosowanie. Historia Luksemburczyków, choć tragiczna i łączyło ją z naszą historią doświadczenie okupacji i wcieleń, ostatecznie naszą historią nie była.
Uważam, że sięgając po określenie z Luksemburga, organizatorzy wyrządzili ogromną szkodę sprawie, którą chcieli za pośrednictwem wystawy prezentować. Dali oręż do rąk tym, którzy bezrefleksyjnie i ahistorycznie głoszą, że każdy kto do Wehrmachtu pod przymusem poszedł, jest intencjonalnym zdrajcą, o ile nie zdezerterował do Andersa lub francuskiego ruchu oporu, albo nie dał się zabić podczas próby ucieczki. Że to bzdura? Co z tego? Kolejna odsłona wewnątrznarodowego sporu właśnie trwa.
Nie wierzę, że doświadczonym badaczom i muzealnikom zabrakło refleksji, zdolności przewidywania i empatii…
Skoro organizatorzy gdańskiej wystawy koniecznie chcieli odwoływać się do cytatów „z Europy” i równocześnie oddać jakąś historyczna prawdę, powinni może sięgnąć po inne określenie, rodem z francuskiej Alzacji i Lotaryngii. Tam o wcielanych siłą do niemieckiej armii mówiono „malgré-nous”, co w tym konkretnym kontekście oznacza „wbrew naszej woli”.
Kwestia proporcji
Czy treść wystawy i eksponaty na niej zgromadzone ukazują historyczną rzeczywistość? (Nie pytam o część rzeczywistości, fragmenty, urywki, wybrane aspekty. Wierzę, że autorom zależało na jak najpełniejszym i dokładnym ukazaniu dramatu siłą wcielanych do niemieckiej armii). To kwestia interpretacji.
Twórcy wystawy zgromadzili sporo eksponatów: fotografii, listów, dokumentów, a nawet części umundurowania i ekwipunku żołnierzy służących pod przymusem w niemieckiej nazistowskiej armii. Jak piszą „Celem wystawy jest pokazanie tragicznego losu ludzi, którzy po 1939 roku znaleźli się pod brutalnym przymusem - wpisani na Volkslistę, powoływani do Wehrmachtu pod groźbą represji wobec siebie i swoich rodzin”. Z pewnością są przekonani, że zamierzony cel udało się osiągnąć. Ja uważam, że niekoniecznie.
Ponownie sięgnijmy po cytaty z deklaracji muzealników:
Wystawa "Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy" nie ocenia, lecz tłumaczy. Opowiada o losach dziesiątek tysięcy Pomorzan, którzy – najczęściej pod przymusem – zostali wcieleni do armii III Rzeszy. Stawiamy istotne pytania o pamięć – i zapomnienie – tego zjawiska po 1945 roku.
I jeszcze: „Wystawa o przemilczanej historii. To opowieść o pokoleniach dorastających w cieniu przemilczeń, o potomkach, którzy próbują dziś zrozumieć decyzje swoich dziadków i pradziadków”.
Jeśli ta wystawa cokolwiek tłumaczy, to dość pobieżnie. Jeśli snuje jakąś opowieść to też niepełną i w sposób ułatwiający mylne interpretacje. Czy stawia istotne pytania? Cóż - nie wiem, czy takie, które chcieliby zadać autorzy ekspozycji.
O tym, co można w sali Ratusza Głównego Miasta zobaczyć, napisano już całkiem sporo. Choćby to, że na kilku planszach pomieszczono dane statystyczne dotyczące liczby wcielonych, poległych, dezerterów z armii niemieckiej itp., ale i to, że na jednej z plansz można znaleźć to słynne już na całą Polską zdanie: „Gdy wyjeżdżali z rodzinnych miejscowości, towarzyszył im strach, przygnębienie, ale nierzadko też ekscytacja wywołana nowym doświadczeniem i możliwością zobaczenia nieznanych dotąd stron”.
Nie wiem doprawdy, jak to zdanie wpisuje się w misję ukazania „tragicznego losu ludzi, którzy po 1939 roku znaleźli się pod brutalnym przymusem - wpisani na Volkslistę, powoływani do Wehrmachtu pod groźbą represji wobec siebie i swoich rodzin”. Nie wiem, czy taką intencję odwiedzający wystawę turyści spoza Gdańska i Pomorza, a często spoza kraju (pewnie licznie z Niemiec), zdołają z tego zdania wyłuskać. Treść tablic tłumaczona jest na język angielski. Ten niewielki przytoczony w wersji oryginalnej fragmencik, brzmi po angielsku szczególnie… oddly light in tone.
Mam wrażenie, że na tle opisów zawartości paczek przesyłanych przez przymusowych żołnierzy niemieckiej armii z frontu do domów, albo wobec wzmianek o nowych znajomościach i relacjach skutkujących niejednokrotnie małżeństwami z obywatelkami krajów europejskich, przekaz dotyczący rzeczywistej grozy i dramatu, w którego centrum znaleźli się owi żołnierze i ich bliscy, może się zatrzeć. Mimo informacji o egzekucjach na nieposłusznych, czy opisów procedur związanych z przekazywaniem rodzinom zabitych informacji o śmierci ich synów, braci, mężów.
Wystawa ma w założeniach ukazywać pełnię stanu rzeczy, we wszystkich jego przejawach. Chyba jednak coś przy odmierzaniu proporcji poszło nie tak.
Polacy w niemieckich mundurach
Kwestia proporcji dotyczy także miejsca i powierzchni przeznaczonej na ekspozycję.
Mało przestronna sala w historycznym budynku w centrum Gdańska, przez które (zwłaszcza latem i w okresie Jarmarku św. Dominika) przewijają się tysiące turystów z całego świata, to miejsce fatalne z punktu widzenia próby osiągnięcia celów programowych wystawy. Z pewnością natomiast najlepsze, jeśli chodzi o aspekt komercyjny przedsięwzięcia. Radio Gdańsk podało, że o ile inne wystawy w tej lokalizacji odwiedzało zwykle około 300 osób dziennie, o tyle wystawę „Nasi chłopcy” ogląda codziennie o tysiąc osób więcej. Skoro bilet zwykły kosztuje 11 złotych, nietrudno wyobrazić sobie skalę komercyjnego sukcesu osiągniętego bezsprzecznie za sprawą kontrowersji wokół ekspozycji.
Kiedy odwiedzałem wystawę, w ogarniętym zaaranżowanym półmrokiem pomieszczeniu przebywało kilkadziesiąt osób. Żeby zobaczyć eksponaty, przeczytać treść informacji, trzeba było albo czekać w kolejce do gabloty, albo przeciskać się wśród innych zwiedzających, ewentualnie wyciągając szyje patrzeć ponad ich głowami.
Jakie są możliwości poznawcze w takich warunkach? Ja spędziłem na wystawie (jak sądzę) nieco więcej czasu niż przeciętny turysta. Oglądałem wszystko ze trzy razy. Z pewnością tacy dociekliwcy jak ja są w zdecydowanej mniejszości. Ci mniej dociekliwi wyjdą z ciasnych pomieszczeń ratuszowego muzeum zapamiętując to, co na wystawie zajmuje miejsce główne, a co ich powitało oraz żegna (bo wejście do wnętrza jest jedno) – zestawienie kilkudziesięciu zdjęć Polaków w niemieckich mundurach.
Rozumiem, że lokalizacja wystawy przy głównym gdańskim trakcie turystycznym, ułatwia dotarcie do wystawy i wejście do muzeum. Mimo to uważam (niczego specjalnie odkrywczego nie piszę), że prezentacja poświęcona dramatowi Polaków wcielanych do niemieckiej armii, powinna mieć miejsce w murach Muzeum II Wojny Światowej. Nawet na stałe i na znacznie większej powierzchni, umożliwiającej swobodne poruszanie się wśród jej aranżacji. Kwestia rozłożenia akcentów to już temat na odrębną dyskusję. Czy ten „trudny i przemilczany” aspekt historii Pomorza znajdzie swoje miejsce w murach MIIWŚ, nie wiem. Wiem natomiast, że bez względu na lokalizację i okoliczności, rozmowie na ten temat nie powinno patronować hasło „Nasi chłopcy”.