Kierowca z Białegostoku Mistrzem Motoryzacji 2025
Na galę wręczenia nagród w plebiscycie Mistrza Motoryzacji w Kielcach pojechał Pan prosto z pracy. Jak wyglądał ten dzień?
W szpitalu były zaplanowane przeszczepy nerek. Najpierw musiałem pojechać do Żywca po jednego biorcę. W trakcie trasy dostałem informację od szefa, że mogę jeszcze zabrać drugiego pacjenta z Dębicy. Wracając z nimi w stronę Białegostoku, tuż przed Warszawą odebrałem kolejny telefon - okazało się, że trzeba natychmiast przetransportować innego biorcę, z naszego szpitala, do Gdańska. Zostawiłem więc wcześniej zabranych pacjentów, zabrałem nowego i ruszyłem na północ.
Zmęczenie szybko dało o sobie znać, zwłaszcza że po przekazaniu pacjenta w Gdańsku nie było czasu na odpoczynek. Od razu musiałem wracać do Białegostoku, przesiąść się do prywatnego auta i ruszyć do Kielc - tam odbywało się rozdanie nagród, w którym miałem uczestniczyć. To był zdecydowanie mój najdłuższy i najbardziej wyczerpujący kurs. Ale na koniec - radość z tego, że ktoś docenił moją pracę...
Jak wygląda Pana praca? Jest Pan kierowcą transplantacyjnym - to znaczy, że jest Pan dostępny non stop?
Jestem cały czas pod telefonem - 24 godziny na dobę. Nie ma znaczenia, czy to jest 15:00, 20:00, czy 3 w nocy. Dostaję telefon, siadam i jadę. Od 7 do 15 pracuję w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym jako zwykły pracownik, a kierowcą transplantacyjnym jestem na kontrakcie. Na razie jestem sam, ale są plany, żeby był zmiennik, bo te trasy naprawdę potrafią dać w kość.
Nie ma żadnej regularności w tej pracy?
Nie. Nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się dawca. To nie działa tak, że zawsze przywożę pacjenta wyłącznie do naszego szpitala na przeszczepienie nerki. Czasem sytuacja jest odwrotna - my musimy zawieźć biorcę z naszego szpitala do innej placówki. Ruch jest dwukierunkowy. Zdarza się, że u nas odbywają się 2-3 przeszczepy miesięcznie, z udziałem tylu samo dawców. Ale są też transporty pacjentów do innych ośrodków - bywa, że kolejnych trzech. W efekcie liczba kursów znacznie rośnie.
Kogo Pan przewozi?
Przede wszystkim biorców - pacjentów, którzy jadą na przeszczep - oraz zespoły lekarskie udające się na pobrania narządów. Zdarzyło mi się raz przewieźć sam organ do Szczecina. W tamtym przypadku szybciej i bezpieczniej było dostarczyć narząd do biorcy, niż sprowadzać pacjenta do nas. Czas od momentu pobrania jest kluczowy - liczy się każda minuta.
Dawców fizycznie się nie przewozi. Dawca to zawsze osoba zmarła, choć oczywiście są także dawcy żywi. W przypadku zmarłych przewozi się wyłącznie narządy. Ale zanim do tego dojdzie, często wiozę zespół medyczny na miejsce pobrania - na przykład do Zambrowa. Lekarze wykonują tam procedurę, a potem wracamy do USK, gdzie odbywa się przeszczep.
Rozmawia Pan z pacjentami podczas jazdy?
Tak. Pacjenci są przytomni i świadomi, że jadą na przeszczep. Ale to ogromne emocje - często zamykają się w sobie, są przytłoczeni, nie wiedzą, co myśleć. Staram się wtedy po prostu być obok. Rozmawiamy o wszystkim - o samochodach, pogodzie, codziennym życiu. Chodzi o to, by choć na chwilę odciągnąć ich myśli od stresu.
Nie poruszamy tematu dawcy - mam wrażenie, że na tym etapie pacjenci nie chcą tego wiedzieć. Staram się stworzyć spokojną atmosferę, dać im poczucie bezpieczeństwa. Wiadomo, że telefon z informacją, że jest dawca, to ogromne obciążenie psychiczne. Często reagują wycofaniem. Dlatego w drodze próbuję ich uspokoić, rozproszyć myśli, żeby mogli złapać oddech przed tym, co ich czeka - operacją, zmianą życia.
Medycyna pola walki w pogotowiu: "Obyśmy się mylili, ale musimy być przygotowani" | Kurier Poranny
Jaki był Pana najtrudniejszy kurs?
Najtrudniejsze są te kursy i te momenty, gdy po wszystkim okazuje się, że przeszczep się nie udał. To boli najbardziej, bo człowiek ma z tyłu głowy, że wiózł kogoś po nowe życie - a jednak coś poszło nie tak. Takich przypadków było kilka.
Jak rodzina znosi Pana pracę?
Wspierają mnie, choć zdarzają się chwile narzekania - wiadomo, często mnie nie ma, a dyspozycyjność bywa trudna dla najbliższych. Ale z drugiej strony, widzą też pozytywy. Dodatkowy zarobek pomaga w domowym budżecie - można pozwolić sobie na coś więcej. Dzieci, jak to dzieci - czasem proszą: "Tata, kup to, tata, kup tamto". Z samej szpitalnej pensji nie zawsze dało się wszystko zrealizować, a dzięki tej dodatkowej pracy jest trochę łatwiej.
Najważniejsze, że szef jest zadowolony - mam na myśli kierownika kliniki, bo to on decyduje, kiedy i dokąd jadę, którego pacjenta mam zabrać. Traktuję go jak bezpośredniego przełożonego i staram się zawsze wywiązywać z powierzonych zadań najlepiej, jak potrafię.
Czuje Pan, że Pana praca jest doceniana?
Myślę, że kierowcy transplantacyjni nie są tak doceniani jak np. kierowcy karetek. To tylko moje odczucie - przecież my też ratujemy życie. Tylko że my dajemy drugie życie komuś, kto nieraz był już jedną nogą na tamtym świecie.
Dlatego bardzo się cieszę, że zostałem zgłoszony przez sekretariat kliniki - to dzięki temu zostałem zauważony i doceniony. Moja gotowość 24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu, to nie jest coś, co się robi dla nagrody. Ale miło, gdy ktoś to zauważy.
Jak wygląda organizacja transportów w innych ośrodkach?
Z tego, co wiem, w wielu ośrodkach ogłaszane są przetargi na usługi transportowe i wynajmuje się zewnętrzne firmy. Takie firmy decydują, ilu mają kierowców - jeżdżą na zmiany albo na zmianę, ale zazwyczaj jeden kierowca wykonuje konkretny transport i dopiero po nim jest zmiana. U nas na razie jestem sam - i jadę wtedy, kiedy trzeba.
W USK przeszczepia się tylko nerki?
Tak, tylko nerki. Jeśli są pobrania wielonarządowe, przyjeżdżają zespoły z różnych części Polski - z Zabrza po serca, z Warszawy po wątroby, z Gdańska po inne narządy. My skupiamy się wyłącznie na przeszczepach nerek.
Jak wygląda koordynacja całego procesu?
To bardzo precyzyjny system. Szef kliniki ustala godzinę zabiegu i powołuje zespół medyczny. Jestem z nim cały czas w kontakcie - informuję, gdzie się znajduję i za ile dotrę, żeby mogli wszystko dopasować.
Dla przykładu: jechałem kiedyś do Suwałk, odebrałem pacjenta o 14:00 i dowiozłem do Białegostoku na 15:00. Wpadłem na chwilę do domu na kawę i ruszyłem do Lublina. Wyjechałem o 16:00, byłem o 18:00. Szef zapytał, kiedy wrócę - powiedziałem, że za około dwie godziny. Na tej podstawie zaplanował zabieg na 21:00, tak aby zespół miał chwilę dla siebie. To wszystko musi być zsynchronizowane - bez tego nie dałoby się przeprowadzać tak skomplikowanych procedur.
Walka o życie małej Marysi trwa. A czasu coraz mniej | Kurier Poranny
Czuje się Pan bezpiecznie, jeżdżąc na sygnałach?
Za kierownicą czuję się lepiej niż gdziekolwiek indziej. Oczywiście bezpieczeństwo jest priorytetem - odpowiadam za życie człowieka. Ale jednocześnie wiem, że muszę wrócić do domu, bo rodzina na mnie czeka.
Psychicznie za kółkiem czuję się spokojniej - skupiam się na zadaniu, wiem, że to, co robię, ma sens. Myśl o rodzinie jest zawsze obecna, ale nie paraliżuje - mobilizuje.
Czy po tylu kursach i tylu ludzkich historiach zmienił się Pana sposób patrzenia na życie?
Zdecydowanie tak. To nie jest zwykła praca, która kończy się po ośmiu godzinach. Każdy kurs to czyjaś walka o życie, często ostatnia szansa. I kiedy bierze się w tym udział, trudno nie zmienić spojrzenia na własne życie. Zaczyna się bardziej doceniać to, co ma się na co dzień - zdrowie, rodzinę, możliwość wspólnego obiadu, uśmiech dziecka czy zwykły, spokojny wieczór w domu. Bo ja widzę ludzi, którym choroba odebrała to wszystko. Przewożę osoby, które nagle stanęły na granicy - czasem młodych, w sile wieku, innym razem starszych, którzy czekają, że jeszcze choć trochę pożyją dzięki przeszczepowi.
Za każdym razem mam z tyłu głowy myśl: "To mogłem być ja albo ktoś z moich bliskich." I dlatego staram się nie narzekać na drobnostki, nie rozpamiętywać błahych problemów. Życie jest kruche. Wystarczy jeden telefon, jedna decyzja lekarzy, jeden przeszczep, i wszystko może się zmienić - na lepsze albo na gorsze. A ja mam ten przywilej, że mogę uczestniczyć w tej lepszej zmianie - w chwili, gdy ktoś dostaje drugą szansę.