100-lecie wielkiego śpiewaka. Dietrich Fischer-Dieskau i jego muzyczny świat
Dla Fischera-Dieskaua sztuka nie była błahym popisem, lecz powołaniem – wymagającym nieustannej samokrytyki. O swoim podejściu do muzyki mówił w jednym z wywiadów: Czy to, co zrobiłem, naprawdę wystarcza, by sprostać danemu zadaniu? Jeśli tak – wspaniale. Jeśli nie – trzeba pracować. Tygodniami. I znów od nowa. Aż dźwięk osiągnie to, co w moim wyobrażeniu jest ideałem.
W trakcie swojej długiej kariery, jak przyznał kiedyś w rozmowie z pewnym niemieckim dziennikarzem, nie zdarzyło się ani razu, by był z siebie naprawdę zadowolony. Ponieważ nie potrafił być szczęśliwy z własnego występu, niemal zawsze natychmiast po zejściu ze sceny znikał. Unikał premierowych bankietów, nie czuł się dobrze w blasku fleszy ani wśród komplementujących go wielbicieli. Uwielbienie tłumów i owacje nie były mu potrzebne. Jego sztuka miała żyć sama – bez fajerwerków, bez potrzeby blichtru.
Muzyka towarzyszyła mu od najmłodszych lat. Już jako sześcioletni chłopiec nucił Marsz Weselny z „Lohengrina” Wagnera, zasłyszany w radiu. Niebawem jego dziecięcą wyobraźnię porwał „Wolny strzelec” – odgrywał operę w domowym teatrzyku lalkowym, z pomocą ojca, a muzyka płynęła z płyty gramofonowej.
Po ojcu odziedziczył Fischer-Dieskau pewną wewnętrzną predyspozycję – dydaktyczny zmysł, który objawiał się nie tylko w jego pracy pedagogicznej, w kursach mistrzowskich i książkach, lecz także w misternie układanych programach recitali pieśniarskich.
Również matka odegrała istotną rolę w jego drodze artystycznej – sama śpiewała, zabierała syna do opery, dawała mu pierwsze lekcje gry na fortepianie. W każdej jego interpretacji, w każdym eseju, w każdym słowie – wyczuwało się etos domu, w którym nauka i kultura były naturalnym językiem codzienności. Dietrich Fischer-Dieskau – przy całej otwartości na świat – pozostał zakorzeniony w wartościach, które ukształtowały go jako artystę i człowieka.
Rodzice przekazali mu jednak coś więcej niż tylko umiłowanie muzyki – nauczyli go miłości i szacunku do sztuki w szerokim sensie: Obcujemy z czymś, co zostaje nam dane – czymś, co otrzymujemy jako skończone, duchowe dzieło. Oddać temu sprawiedliwość – to zadanie niemal niemożliwe, mówił kiedyś Fischer-Dieskau. Nigdy nie można tego osiągnąć w pełni. Można jedynie próbować zbliżyć się do ideału.
Swój pierwszy recital dał w czasie drugiej wojny światowej. Gdy zawyły syreny alarmu lotniczego, publiczność zbiegła do schronu. Gdy sytuacja się uspokoiła, siedemnastoletni wówczas baryton powrócił do przerwanego recitalu i kontynuował „Podróż zimową” Schuberta – jak gdyby muzyka była silniejsza niż wojna.
Motywy tej pieśni – „Lindenbaum”/ „Lipa” i „Leiermann” /„Kataryniarz” – towarzyszyły mu przez całe życie. Pierwsze nagranie stworzył już w 1948 roku. Potem powstało jeszcze siedem kolejnych. Nawet w niewoli wojennej we Włoszech śpiewał Schuberta w barakach, obok ballad Goethego i arii operowych. Tam też nauczył się włoskiego – zarówno jego eleganckiego brzmienia, jak i żargonu. Ta językowa wrażliwość wzbogaciła później jego interpretacje ról takich jak Don Giovanni czy Falstaff.
Przez ponad cztery dekady Fischer-Dieskau zachwycał jako wykonawca pieśni, arii koncertowych i oper. Swoją wyjątkową karierę zakończył po 45 latach podczas sylwestrowego koncertu Bawarskiej Opery Państwowej w 1992 roku, finałową sceną z „Falstaffa” i wypowiedzianym tam przesłaniem: Cały świat to żart (Tutto nel mondo è burla).
Pozostawił po sobie bezcenne dziedzictwo: ponad czterystu nagrań – skarb, który sprawia, że głos tego śpiewaka stulecia będzie rozbrzmiewał także w czasach, które nadejdą i będzie świadectwem sztuki najwyższej miary.