Uwielbiam postacie z krwi i kości: rozmowa z Anną Radziejewską
Olaf Jackowski: Jak zaczęła się pani przygoda ze śpiewem? Czy w pani domu obecna była muzyka?
Anna Radziejewska: Moja babcia uczyła się śpiewu, bardzo kochała muzykę i od małego chodziłam z nią do Filharmonii Narodowej na niedzielne poranki z ciocią Jadzią. Moja chrzestna grała w Teatrze Lalka i dzięki niej miałam okazję poznawać teatr zarówno od strony widowni, jak i od strony kulis. Moja mama miała bardzo piękny głos, uczyła się grać na mandolinie, ale była także uzdolniona plastycznie. Z kolei mój tata był jednym z założycieli studenckiego Teatru Sigma, zajmował się głównie poetycką formą teatru, a potem prowadził zajęcia z wiersza i prozy w Szkole Aktorskiej Machulskich
Najgorszy październik od 20 lat. Analityk nie ma złudzeń
Na początku pobierałam prywatne lekcje gry na pianinie, a w ogólnokształcącej szkole podstawowej trafiłam na wspaniałą nauczycielkę muzyki, panią Alicję Mossakowską. Prowadziła ona znakomity chór szkolny, który zdobywał laury na konkursach ogólnopolskich. Na regularną edukację muzyczną zdecydowałam się dopiero w liceum, gdy zaczęło brakować mi śpiewu i obcowania z muzyką. Trafiłam do chóru mieszanego przy Towarzystwie Śpiewaczym „Lutnia” i stamtąd do szkoły muzycznej II stopnia przy ulicy Bednarskiej, gdzie trafiłam do klasy śpiewu pani Hanny Rejmer. Po maturze zdałam do Akademii Muzycznej do klasy profesora Jerzego Artysza, który akurat wrócił na warszawską uczelnię po wielu latach pracy w Barcelonie.
W jaki sposób pracował on ze studentami?
Zaczęliśmy od studiowania rycin z atlasu anatomicznego. Pan profesor tłumaczył fizjologię śpiewu, pracę poszczególnych mięśni, opisywał, jak prawidłowo kształtować zgłoski. Następnie zaszczepił we mnie pasję do dbałości o tekst i interpretację. Bardzo pilnował, żeby być wszechstronnym, a zarazem skrupulatnym pod względem świadomości epoki, języka i stylistyki kompozytora.
Zaraz po studiach zaczęła pani pracę pedagogiczną, a dziś jest pani profesorem swojej alma mater.
Po dyplomie magisterskim ze względów zdrowotnych na kilka miesięcy musiałam zrezygnować ze wszystkich zobowiązań koncertowych. Poprosiłam profesora Artysza, czy przez okres rekonwalescencji mogłabym przychodzić i obserwować, jak prowadzi lekcje. Po pewnym czasie profesor musiał wyjechać na prawie miesiąc i poprosił mnie o skontrolowanie jego studentów. Unikałam uwag wokalnych, starałam się jedynie przypilnować ich pod względem muzycznym i stylistycznym, dbałam o klarowność słów, intonację i artykulację. Po powrocie profesor wystąpił do pani dziekan z prośbą, abym została asystentem w jego klasie. Przez dziewięć lat towarzyszyłam profesorowi na zajęciach i uczyłam się, jak przekazywać technikę wokalną, aż w końcu zrobiłam doktorat i dostałam swoją pierwszą studentkę.
Pani profesjonalny debiut sceniczny miał miejsce w 1995 roku, zaśpiewała pani rolę Bony w „Wyrywaczu serc” Elżbiety Sikory w Teatrze Wielkim.
To było moje pierwsze profesjonalne zetknięcie z teatrem operowym i to już na trzecim roku studiów. Dzieło nie było łatwe, ale satysfakcja ze współpracy ze znakomitymi kolegami, między innymi Janem Peszkiem, była niesamowita. Potem wystąpiłam jeszcze w studenckich spektaklach „Dydony i Eneasza” Henry’ego Purcella w roli Dydony i jako Dorabella w „Cosi fan tutte” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Na dużej scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej zadebiutowałam w 1999 roku w roli Kate Pinkerton „Madame Butterfly” Giacoma Pucciniego w legendarnej już inscenizacji Mariusza Trelińskiego.
Ale to Warszawska Opera Kameralna na wiele lat stała się pani artystycznym domem.
Podczas moich studiów zajęcia z aktorstwa prowadziła Jitka Stokarska, etatowa reżyserka tego teatru, a jej asystentką była Lidia Juranek, żona dyrektora Stefana Sutkowskiego. To ona poleciła mnie swojemu mężowi i w ten sposób dostałam zaproszenie na przesłuchanie, które przeszłam pomyślnie. Dostałam propozycję przygotowania partii II Damy w „Czarodziejskim Flecie” i Annia w „Łaskawości Tytusa” Mozarta. Przez wszystkie sezony w Warszawskiej Operze Kameralnej dyrektor Sutkowski był dla mnie bardzo wyrozumiały i dawał mi możliwości występów zagranicznych. Nigdy nie czułam się skrępowana. Wspólnie ustalaliśmy mój repertuar, nasza współpraca była bardzo komfortowa. W zespole traktowaliśmy kolegów jak członków rodziny, wszyscy pomagali wszystkim i wzajemnie dbali o dobrą atmosferę. Moją pierwszą premierą był „Rinaldo” Georga Friedricha Händla.
Rola tytułowa, w dodatku spodenkowa, która okazała się bardzo istotna w pani karierze.
Co ciekawe dostałam na jej przygotowanie jedynie tydzień, ponieważ początkowo obsadzony w tej roli kolega wycofał się. Na szczęście profesor Artysz nauczył mnie szybkiego przygotowywania partii – przykładowo „Pasji Mateuszowej” Jana Sebastiana Bacha nauczyłam się w tydzień, a „Stabat Mater” Gioachina Rossiniego w dwa dni. Niedługo po premierze zaczęłam dostawać telefony z propozycjami nagłych zastępstw w roli Rinalda w teatrach w całej Europie. Tym sposobem niespodziewanie zadebiutowałam w Monachium. Zastępstwo zaproponowano mi po południu w dniu spektaklu, a do teatru dotarłam na godzinę przed jego rozpoczęciem. Jadąc taksówką z lotniska musiałam douczyć się recytatywów, które w warszawskiej inscenizacji zostały skrócone. Nie było już czasu na opanowanie reżyserii, dlatego zaśpiewałam z kanału orkiestrowego, użyczając głosu niedysponowanemu koledze grającemu postać na scenie. Potem przyszły jeszcze podobne propozycje z Lucerny i Antwerpii.
W tamtym okresie rozpoczęła pani również współpracę z Salvatore Sciarrino.
Zostałam zaproszona na przesłuchanie do Opery w Lucernie i zaproponowano mi wykonanie roli Lady Macbeth w jego operze „Macbeth”. Wtedy poznałam kompozytora, któremu bardzo spodobała się moja interpretacja jego dzieła. Pół roku później zaproszono mnie na przesłuchanie do Opery Paryskiej do nowej opery Sciarrina „Da gelo a gelo”, w której wykonałam specjalnie dla mnie napisaną partię Izumi. Prapremiera odbyła się w Schwetzingen, później wystąpiłam w tym tytule jeszcze w paryskiej Opéra Garnier. Wtedy Sciarrino zaproponował mi partię La Donny w operze „Superflumina”, którą napisał specjalnie na moje warunki głosowe. Później sprezentował mi jeszcze „Cantiere del poema”, zadedykowany mi utwór kameralny, który miałam również okazję zaśpiewać na Warszawskiej Jesieni. Przygotowałam jeszcze rolę La Malaspiny w „Luci mie traditrici”, którą zaśpiewałam na Festiwalu w Salzburgu, w Berlinie i Madrycie. Muzyka Salvatore Sciarrino wciąż mi towarzyszy i w każdym sezonie artystycznym mam zaplanowane koncerty z jego utworami. Przykładowo w zeszłym roku w Pradze powróciłam do jednego z jego starszych dzieł „Efebo con Radio”, które wcześniej wykonywałam także w Teatro alla Scala w Mediolanie.
Z tych występów wynikały kolejne ciekawe propozycje, na przykład liczne koncerty z orkiestrą Klangforum Wien. Z kolei od dyrekcji Opery Paryskiej dostałam propozycję zaśpiewania partii Ruggiera w koncertowym wykonaniu „Alcyny” Händla w Aix-en-Provence oraz coverowania w tej roli Vesseliny Kasarovej w Paryżu. W rezultacie wystąpiłam w trzech spektaklach, zastępując niedysponowaną koleżankę.
Twórczość których kompozytorów jest pani najbliższa?
W 2004 roku, udzielając wywiadu Katarzynie Gardzinie i Aleksandrze Wesołowskiej, powiedziałam, że każda nowa rola jest jak nowa miłość. Tak właśnie jest! Nawet jeśli do niektórych partii na początku nie byłam przekonana, wszystko zmieniało się, gdy zaczynałam nad nimi pracować.
Uwielbiam śpiewać postacie męskie, postacie „z krwi i kości”, jak Arsace w „Semiramidzie” i tytułowy Tankred w operze Rossiniego czy wspomniany już Rinaldo i Juliusz Cezar w operze Händla. Przyznam, że musiałam nieco dojrzeć do Mozarta, ale to dlatego, że pisał niewdzięcznie dla mezzosopranu, bo traktował go trochę jak drugi sopran. Jeśli chodzi o tessiturę, różnice między nimi są niewielkie, ale istotna jest barwa głosu i barwa dźwięków przejściowych.
Kocham śpiewać oratoria Jana Sebastiana Bacha i Antonia Vivaldiego, ale również twórczość Krzysztofa Pendereckiego, której wykonywanie sprawia mi ogromną przyjemność. Mam w repertuarze pieśni kompozytorów polskich, Karola Szymanowskiego czy Ignacego Jana Paderewskiego, ale moją miłością jest francuska liryka wokalna takich kompozytorów, jak Ernest Chausson, Gabriel Fauré, Hector Berlioz czy Henri Duparc. W zeszłym roku odkryłam muzykę argentyńskiego kompozytora Alberto Ginastera, który pisał niesamowite pieśni. Naprawdę: każda nowa rola to moja nowa miłość!
Świętuje pani 30-lecie pracy artystycznej, a ten jubileuszowy rok przyniósł debiuty w aż trzech nowych partiach.
W lutym zaśpiewałam rolę Venus w „Venus and Adonis” Johna Blowa, a następnie w kwietniu rolę Disinganno w „Il trionfo del Tempo e del Disinganno” Händla. W maju pierwszy raz wcieliłam się w Idamante w „Idomeneo” Mozarta, którym następnie w październiku świętowaliśmy w Polskiej Operze Królewskiej mój jubileusz.
Jak dobiera pani repertuar?
Kryteriami są muzyka, która musi mnie fascynować, oraz tekst, który da mi pole do interpretacji. Wyzwaniami są partie, które wymagają myślenia. Lubię posiedzieć nad interpretacją, zgłębić literaturę, by lepiej zrozumieć epokę. Lubię wyzwania intelektualne związane z przygotowywaniem nowej roli.
Czego mogę pani życzyć?
Bym każdego dnia czuła pasję. Poszukiwała piękna muzyki i wrażliwości wykonania. I miała w tym partnerów w postaci kolegów na scenie i publiczności.