Artur Olech. Historia polskiego boksera
W kategorii muszej Olech drugi raz w karierze dotarł do finału. Pierwszy był w Tokio, gdzie przegrał na punkty z Włochem Fernando Atzori. Wiele lat później Ryszard Furdyna mówił w "Gazecie Wrocławskiej":
– To nie jest tak, że starszy mistrz opowiada, jak to wszystkich lał. Olech istotnie nie przegrał tych pojedynków. Powinien dzisiaj być jak Jurek Kulej – dwukrotnie złoty.
"Turek", bo tak nazywali go znajomi, po japońskich wojażach czuł się skrzywdzony. Rewanż miał wziąć w Meksyku, choć warunki miał wysoce niesprzyjający. Raz, że ściany sprzyjały Delgado. Dwa, trener Meksykanina, Henryk Nowara pochodził z Polski i znał pięściarza. Trzy, bardzo chciał wygrać, w końcu to była druga szansa w karierze.
Meksykański ryk
Gong. Wystartowali.
W pierwszej rundzie Delgado był szybszy. Trafiał prostymi i nie pozwalał Olechowi przejść do półdystansu. Do tego znakomicie pracował na nogach. Chyba niósł go fanatyczny doping rodaków, którzy licznie rozlali się wokół ringu. Ich pupil na pewno wygrał pierwszą rundę. W drugiej odsłonie obraz walki jest podobny. Polak naciera, Meksykanin umiejętnie unika ciosów i sam wyprowadza kombinacje. Celniejsze. Runda „na styku”.
Trzecia odsłona tego spektaklu jest już inna. Ambitnie walczący Polak w końcu dobiera się do Delgado. Trafia go energicznymi seriami. Rywal zaczyna się gubić do tego stopnia, że otrzymuje od sędziego napomnienie! Po tej sytuacji Olech jeszcze mocniej naciera. Ma jeszcze dość sił, energii i wiary, by odwrócić losy punktacji. Ba, po końcowym gongu nie tylko on widzi swoją wygraną.
Potem stają na środku ringu. Werdykt i… ryk miejscowych. Ricardo zostaje mistrzem olimpijskim. Olech znów srebrny. Nie było po nim widać radości. Bardziej rozczarowanie. Ambity pięściarz, a takim był bez wątpienia, z porażkami radził sobie ciężej, niż pierwszy lepszy adept boksu. Nawet po latach czuć było ten żal. Długo w nim siedział.
Różnica wzrostu i wagi
W ringu stoczył trzysta piętnaście walk. Przegrał trzydzieści. Ale jak sam twierdził, trochę z przekąsem, tak naprawę przegrywał tylko ze swoim bratem bliźniakiem, Zbigniewem. Olechowie byli podobni jak dwie krople wody. Wykorzystywali to. Raz mieli walczyć w półfinale jakiegoś turnieju. Ustalili, że jeden nie zrobi wagi. Ktoś się połapał, że kombinują i… na wadze dwa razy stanął Artur. Twierdzono, że ich walki były przedstawieniem, reżyserowanych przez obu wcześniej. Czy prawda to, czy nie i tak podobały się ludziom.
I jeszcze to przekonanie Artura Olecha o swojej sportowej wartości. Też mistrzowskie. Maciej Biega, znakomity redaktor „Sportowca”, usłyszał kiedyś od niego:
"Między mną a Muhammadem Ali jest tylko różnica wzrostu i wagi. On wie, że jest najlepszy na świecie w swej specjalności, mówi o tym głośno i bardzo dobrze robi. Rozumiem go w pełni. Bo ja też byłem silniejszy od innych. Ale w życiu człowiek ma wielu przeciwników. Nie tylko w ringu. Jest jeszcze publiczność, sędziowie ze swoimi kombinacyjkami. Bardzo wielu wrogów. I ten najważniejszy, który jest we mnie Moje wątpliwości, obawy, moje myśli przed walką, tysiące rozważań, forteli. Z tym rywalem, który mógł mnie pozbawić szansy najważniejszej, na wygraną, radziłem sobie zawsze. Więc czy nie mam prawa twierdzić, że byłem właściwie niepokonany i po prostu bardzo dobry?".
Walki nie tylko w ringu
Dwa srebrne medale olimpijskie, czterokrotne mistrzostwo kraju (1962, 1963, 1965 i 1966) w wadze muszej, brązowy medal mistrzostw Europy z 1969 roku, to wszystko esencja tej siły i talentu. Po tym srebrze wywalczonym w Tokio, też czuł krzywdę. Mówił tak:
"Wydaje mi się, że nie przebrałem walki. Zawsze wiem, kiedy przegrywam. Tym razem byłem pewny, że wygrałem. Mogłem jeszcze więcej pracować w pierwszym starciu, ale kto to wiedział, oszczędzałem siły na finisz, Atzori to świetny technik i bardzo szybki pięściarz".
Walczył też poza ringiem. Gdy dowiedział się, jakie gratyfikacje za medale olimpijskie otrzymują zachodni rywale, pisał listy do władz w sprawie emerytur olimpijskich. Zmarł 13 sierpnia 2010 roku we Wrocławiu.