Pochłonęła ich dziura po „Pawełku”. Takie miejsca wciąż są śmiertelnie niebezpieczne
Zwykła wycieczka do Lichenia
O takich sytuacjach mówi się później, że nikt tego nie chciał, że to było przypadkowe nieszczęście, którego nikt się nie spodziewał ani nie przewidział. Tylko rodzice do końca pozostają z pytaniem, dlaczego nikt nie dopilnował, żeby ich dziecko wróciło do domu żywe. W opisywanej sytuacji, do której doszło ponad dwadzieścia lat temu na kąpielisku Ośrodka Sportu i Rekreacji w Ślesinie do winy nie poczuwał się niemal nikt.
To miała być zwykła wycieczka do Lichenia, zorganizowana prawie ćwierć wieku temu na koniec roku szkolnego przez katechetę z Błonia pod Łęczycą i pan Artur nawet przez chwilę nie przypuszczał, że zapamięta ją na całe życie. Kiedy zawoził rano 9-letniego Rafałka na miejsce, gdzie czekał autobus, było już bardzo ciepło. Tę pogodę też zapamięta. Na powrót syna czekał w licznej grupie rodziców coraz bardziej poirytowanych ponad półtoragodzinnym spóźnieniem autokaru. Dopiero przed ósmą wieczorem ktoś z pracowników szkoły przekazał otrzymaną właśnie telefonicznie informację, że dzieci przyjadą około 22. Wiadomość nie zawierała niczego niepokojącego, więc mężczyzna bez obaw udał się do domu i dwie godziny później znów wyruszył w drogę. Już z daleka zobaczył autobus stojący przy kościele. W środku siedziało zaledwie kilkoro dzieci. Widocznie większość wysiadła już wcześniej, pomyślał.
Nie mieli odwagi
Nie dostrzegł Rafałka w pojeździe, więc zwrócił się do nauczycielek, że chciałby odebrać syna. Jedna z opiekunek kazała mu poczekać i dopiero katecheta, który wyszedł do niego z plebanii, powiedział, co się stało:
Tragiczna chwila nad wodą
Katecheta pracował w Szkole Podstawowej w Błoniu od sześciu lat i nie po raz pierwszy organizował wycieczkę do Lichenia. Tym razem zgłosiła się ponad trzydziestka dzieci z różnych klas, a w charakterze opiekunek miały jechać dwie nauczycielki. Wyruszyli w czerwcową sobotę rano. Dzień był upalny, temperatura sięgała 30 stopni Celsjusza i w drodze powrotnej wszyscy byli już mocno zmęczeni. Jadwiga S., zaproponowała więc, żeby zatrzymali się w lesie na krótki odpoczynek. Wszyscy ochoczo przyklasnęli, ale zaprotestował stanowczo kierowca. Ze względu na zagrożenie pożarowe obowiązywał wówczas zakaz wstępu do lasu.
Wtedy pani S. wspomniała, że do Błonia mogliby wracać znacznie luźniejszą, a więc i bezpieczniejszą drogą przez Ślesin, a przy okazji odetchnąć przez chwilę nad tamtejszym jeziorem. Jeszcze w autobusie opiekunowie stanowczo przykazywali dzieciom, że nie ma mowy o żadnej kąpieli. Kierowca potwierdził, że zakaz był powtarzany kilkakrotnie. Pojazd zaparkował tuż przy schodach prowadzących na plażę. Dzieci spontanicznie pobiegły brzegiem jeziora w stronę wielkiego pomostu.
Dziura pod „Pawełkiem”
Grupa ósmoklasistów, którzy stanowili dokładnie połowę całej wycieczki, wysforowała się znacznie do przodu, więc Jadwiga S., której powierzono opiekę właśnie nad nimi, dogoniła 15-latków, by dzieci nie pozostały bez opieki. Było to tym istotniejsze, że kąpielisko było jeszcze nieczynne: na maszcie nie powiewała żadna flaga, a stanowisko ratownika pozostawało puste. Zatrzymali się po tej stronie pomostu, gdzie w sezonie znajduje się brodzik dla dzieci. Tam chodzili po wodzie, a nauczycielka pilnowała swoich podopiecznych, siedząc na pomoście. Pozostali uczestnicy wycieczki zatrzymali się wcześniej, blisko miejsca, gdzie cumował statek wycieczkowy „Pawełek”.
Opieka nad młodszą grupą przypadła drugiej nauczycielce. Pani Henryka podwinęła spodnie do kolan i weszła do wody, by pokazać dzieciom, jak daleko mogą wchodzić. Część wycieczkowiczów zdjęła za jej zgodą ubranie, by go nie zmoczyć i brodziła po wodzie w samych majtkach. Jednak świadkowie zeznali później, że opiekunowie nie do końca panowali na tym, co robiły dzieci.
Mimo profesjonalnej pomocy
Mniej więcej pół godziny później wychowawcy zabrali dzieci z wody i ruszyli w stronę autobusu. Dopiero po kilku minutach zauważono brak jednego z uczniów. Reanimację wyciągniętego z wody dziewięciolatka prowadziła między innymi znajdująca się na plaży pielęgniarka. W tym samym czasie ktoś ze świadków wzywał pogotowie. Kiedy skończył rozmowę, telefon komórkowy wyświetlił godzinę 18.02. Według planu wycieczki o tej porze autobus powinien już dojeżdżać do Błonia.
Dwadzieścia minut później na miejscu zjawił się z karetką lekarz, który stwierdził, że chłopiec nie daje już oznak życia, choć – jak ocenił - reanimacja była prowadzona bardzo profesjonalnie. Jego ciało było bardzo wychłodzone, co świadczyło zdaniem medyka, że długo przebywał pod wodą. Podczas masażu serce małego Rafałka kurczyło się kilka razy, ale nie podejmowało pracy. Opiekunka młodszych dzieci próbowała jakoś pomóc, wycierając chłopcu twarz, ale została poproszona, by nie przeszkadzała. Potem widziano ją siedzącą na pobliskiej ławce, jak spazmatycznie płakała. Chłopiec zmarł na oddziale intensywnej opieki medycznej konińskiego szpitala o godzinie 19.15.
Nie wiedział, że jest odpowiedzialny
Prokuratura postawiła zarzuty kierownikowi wycieczki i opiekunce tej grupy uczniów, w której znajdował się Rafał K., a więc właśnie pani Henryce. Oboje nie przyznali się do winy, którą jednak Sąd Rejonowy w Koninie uznał za dowiedzioną. Oskarżeni, zdaniem sądu, narazili swoich podopiecznych na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia oraz nieumyślnie spowodowali śmierć 9-letniego chłopca.
W sprawie był jeszcze jeden wątek, którym sąd jednak zbyt wnikliwie się nie zajmował. Otóż w tym samym miejscu, gdzie kąpały się młodsze dzieci, zwykł był cumować statek wycieczkowy, a dno jeziora było znacznie głębsze. Opiekunowie nie wiedzieli o tym, bo nie znali ani tego jeziora, ani tym bardziej kąpieliska. Mimo to pozwoli dzieciom na wejście do wody. Krzysztof K. wyjaśniał naiwnie, że nie był świadom faktu, iż jest odpowiedzialny za całość wycieczki. Natomiast Henryka R., która na dodatek nie umiała pływać, nawet nie policzyła dzieci, które wpuściła do wody.
Nauczyciele zostali skazani na rok i trzy miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu – Krzysztof K. na trzy lata, a Henryka R. na dwa.
Bał się żony dyrektora
Kierownik wycieczki pogodził się z wyrokiem skazującym, natomiast Henryka R., która była bezpośrednio odpowiedzialna za nadzór nad grupą Rafała, zaskarżyła to orzeczenie. Uważała, że przed sądem nie stanęła osoba najbardziej winna tragedii. Drugą z opiekunek była bowiem pozostająca już wtedy na emeryturze była nauczycielka szkoły w Błoniu, ale wciąż zatrudniona na pół etatu w świetlicy, ale co najbardziej w tej sytuacji istotne prywatnie żona dyrektora szkoły. Obie panie były specjalistkami od nauczania początkowego z magisterskimi dyplomami. Zdaniem Henryki R. to przede wszystkim Jadwiga S. była winna nieszczęściu, do jakiego doszło w Ślesinie.
I faktycznie pani Jadwiga od początku przyznawała, że to ona zaproponowała, by w drodze powrotnej wszyscy gdzieś odpoczęli. Jak już to wyżej było wspomniane, pierwotnie była mowa o zatrzymaniu się w lesie, ale ze względu na zagrożenie pożarem ten projekt upadł. Wtedy przypomniała sobie o Ślesinie. Krzysztof K. wyjaśniał później, że zgodził się na tę propozycję, ponieważ bał się o swoją pracę. Jako żona dyrektora Jadwiga S. mogła przecież doprowadzić do jego zwolnienia.
Sam nie zauważył, że na plaży nie było ratownika, a na maszcie nie powiewała żadna flaga, wskazująca, że kąpielisko jest strzeżone. Mężczyzna tłumaczył, że widok kąpiących się tam dzieci nasunął mu przypuszczenie, iż na miejscu musi być ratownik.
Dzieci są spontaniczne
Z kolei Henryka R. nie czuła się odpowiedzialna za śmierć Rafała. Uważała, że zrobiła wszystko, by nie dopuścić do nieszczęścia. Przesłuchującemu ją policjantowi powiedziała, że
Jednak świadkowie zeznali, że w taki sam sposób zachowywali się wszyscy uczniowie. Niektórzy wręcz określili, że wyglądało to tak, jakby dzieci po raz pierwszy w życiu widziały wodę.
Sąd Rejonowy w Koninie, który jako pierwszy rozpatrywał sprawę dwójki nauczycieli oskarżonych o narażenie uczestników wycieczki na niebezpieczeństwo utraty życia i nieumyślne spowodowanie śmierci 9-letniego Rafała, tak podsumował przytoczone wyżej argumenty Henryki R.:
W apelacji koniński Sąd Okręgowy obniżył Henryce R. karę pozbawienia wolności do ośmiu miesięcy. Głównie z powodu różnego stopnia odpowiedzialności, jaka spoczywała na obojgu skazanych.
Utopił się na oczach matki
Kilka lat później, w 2007 roku, w tym samym miejscu doszło do kolejnej, niemal identycznej co do przebiegu tragedii, choć tym razem dziecko przebywało pod opieką własnej matki. Było po godzinie 16., kiedy kobieta kolejny raz spojrzała na wodę i nie zauważyła sylwetki swojego dziewięcioletniego syna. W wodzie i na plaży kłębił się tłum ludzi, więc jeszcze raz przeczesała wzrokiem brzeg w poszukiwaniu Szymka. Bez rezultatu. Zerwała się na równe nogi i przebiegła wzdłuż plaży, ale chłopca nadal nie było widać. W poszukiwania włączył się towarzyszący jej brat i drugi mężczyzna oraz wszyscy, którzy usłyszeli o zaginięciu dziecka. Minęło około 20 minut zanim jeden z plażowiczów, 34-letni mieszkaniec Ślesina, natknął się na Szymka zaledwie trzy metry od brzegu. Głębokość wody w tym miejscu nie przekraczała metra, ale w pobliżu cumował do pomostu “Pawełek” (na zdjęciu), który wyrył w dnie sporą dziurę.
Na miejscu błyskawicznie pojawiły się dwie karetki pogotowia ratunkowego, których załogi dzielnie walczyły o życie malca. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaki życia, zabrano go do szpitala. Tam chłopiec, niestety, zmarł.
Ostrzeżeń wciąż nie ma
Ponieważ w obu przypadkach dziewięciolatkowie stracili grunt pod nogami w gwałtownym obniżeniu dna, spowodowanym przez cumujący w tym miejscu „Pawełek”, naturalnym wydawaje się, żeby je jakoś oznaczyć dla ostrzeżenia użytkowników kąpielisk o niebezpieczeństwie, na przykład podając informację o głębokości wody. Ale mimo upływu tak wielu lat nic się w tej materii nie zmieniło, choć akurat w Ślesinie – jak mnie zapewniono – statek cumuje już w innym miejscu.
Jak się dowiedzieliśmy, po prostu nie ma takiego wymogu na podlegających Wodom Polskim akwenach, a tylko one mogę wydać stosowne rozporządzenia. Nie ma więc i nie będzie takich ostrzeżeń ani na przystani w Ślesinie czy w Gosławicach, ani też w Pątnowie czy jakimkolwiek innym miejscu w Polsce. To poważna przestroga dla wszystkich opiekunów dzieci wypoczywających nad wodą, pod jej spokojną taflą czyhają bowiem niebezpieczeństwa, o których nie mają nawet jak się dowiedzieć.