Ochman: "Cieszę się, że mogłem należeć do rodziny Opery Śląskiej"
Profesor Serafin nadal szukał teatru dla pana?
Tak. Napisał do Opery Krakowskiej. Byli zainteresowani, zaprosili mnie na przesłuchanie. Miałem je w Filharmonii, w Sali Złotej. Zaśpiewałem wtedy dwa utwory. Dyrektor, który zasiadał w komisji, powiedział, że bardzo dobrze śpiewam, i poprosił mnie, abym zatańczył walca. Więc zatańczyłem z bardzo miłą panią z chóru Filharmonii Krakowskiej. Wtedy się dobrze zapowiadałem, przynajmniej wizualnie. Miałem wiele włosów na głowie, nosiłem wąsik, więc wirując z miłą panią, dobrze się prezentowałem. Spodobałem się. I dyrektor zaproponował mi występ w Baronie cygańskim. Ucieszyłem się i zapytałem: "A co będę śpiewał?". "Nic - usłyszałem od dyrektora. - Tam jest piękna scena, gdzie Cyganie siedzą przy ogniu, a pan parę razy przeskoczy przez ten ogień". Gdy opowiedziałem to profesorowi, to początkowo się ucieszył, ale gdy powiedziałem, że będę skakał przez ogień, to zapytał, czy starałem się o pracę w straży pożarnej. Nie przyjąłem tej propozycji.
Stał na łuku drogi. Nagle pojawiła się policja. Oto, co stało się później
I profesor napisał kolejny list, tym razem do Opery Śląskiej. Do trzech razy sztuka.
Właśnie. I udało się. Dyrektor artystyczny Opery Śląskiej, Włodzimierz Ormicki, zaprosił mnie na przesłuchanie. Pojechałem do Bytomia z moją narzeczoną Krystyną Prus-Więckowską. Przesłuchanie zaczęło się niezbyt szczęśliwie, bo gdy zacząłem śpiewać recytatyw do arii Francesca Cilei Arlezjanka, upadła źle przykręcona do podłogi ściana dekoracji. Na wszelki wypadek szybko zszedłem ze sceny i za kulisami usłyszałem głos dyrektora Ormickiego: "Proszę pana, opera jest niebezpieczna, ale nie do tego stopnia, abyśmy nie wysłuchali pana do końca". I po kilku dniach przyszła odpowiedź, że zostałem przyjęty. Dyrektor Ormicki specjalnie przyjechał do mnie do Krakowa, aby porozmawiać o szczegółach mojego angażu. Zrobił to, bo zapewne wiedział, że dla studenta podroż może być zbyt wielkim wydatkiem. Czy w dzisiejszych czasach jest możliwe, aby dyrektor opery przyjechał do debiutanta na rozmowę?
Na pana umowie o pracę widnieje data rozpoczęcia 1 maja 1960 roku. I już 16 czerwca 1960 roku zadebiutował pan rolą Muezina w operze Casanova Ludomira Różyckiego.
Śpiewałem zza kulis. To była zresztą bardzo ładna scena. Casanova zakrada się do haremu i uwodzi hurysę. Partię Casanovy pięknie śpiewał tenor Zbigniew Platt. Pod wpływem uroku melodii hurysa zdejmuje pierwszy, drugi, trzeci, czwarty szal i kiedy publiczność jest już przekonana, że oto rozpoczyna się wspaniała erotyczna scena w polskiej operze, odzywa się zza kulis Muezin, czyli ja. Ona pada na kolana, a Casanova wyskakuje przez okno. Debiut wypadł dobrze, bo koledzy powiedzieli, że głos mój brzmiał donośnie i najlepiej, żebym w ogóle występował zza kulis.
Mimo to osiem dni później na tej samej scenie wystąpił pan w roli Edgara w Łucji z Lammermooru Gaetana Donizettiego w reżyserii Haliny Dzieduszyckiej. To już było "duże" śpiewanie i w dodatku ciągle na scenie.
Dyrektor wykazał się wielką odwagą. Przecież byłem bardzo młody, niedoświadczony, choć faktycznie dobrze przygotowany przez panią profesor Marię Szłapak. Po scenie chodzić trochę umiałem dzięki występom w Zespole Pieśni i Tańca AGH "Krakus", ale to było co innego. Poza tym orkiestra, dyrygent, partnerzy i taka duża partia. Z głosem mogło się stać wszystko. A jednak powierzył mi tę partię. Uwierzył we mnie, choć ja jeszcze sam w siebie nie wierzyłem. Nie sądziłem, że zostanę w operze. Raczej jeszcze wtedy myślałem, że jako inżynier ceramik wrócę do przemysłu lub do uczelnianej katedry.
Podczas tego przedstawienia-debiutu pana talent opisał recenzent z Krakowa Jerzy Parzyński, ten sam, który zwrócił na pana uwagę jeszcze podczas konkursów studenckich, amatorskich w Krakowie.
To prawda. Napisał, że jestem utalentowany, inteligentnie gram, ale też napisał, że powinienem się jeszcze uczyć.
Dokładnie sformułował to tak: "bogaty w możliwościach materiał głosowy na pewno uzyska w dalszej nauce i pracy scenicznej więcej walorów technicznych i artystycznych".
No właśnie. I co zrobił dyrektor Ormicki? Zaczął mnie prowadzić, powierzając mi łatwiejsze role, stopniowo, krok po kroku, tak abym mógł poznać tajniki tego zawodu. Abym się uczył nie tylko w rożny sposób wykorzystywać głos, ale także poruszać się po scenie, grać z partnerami, współpracować z orkiestrą i dyrygentem, nosić kostium. Zabrałem się do tego bardzo poważnie. Zacząłem pracować z korepetytorką, wybitnym pedagogiem, o której już mówiłem, z panią Marią Szłapak, z którą się zaprzyjaźniłem. Robiliśmy partię po partii. Ona też uczyła mnie gry na fortepianie, czytania nut.
To jej zawdzięczam, że wiele lat później, już sam, przy fortepianie przygotowałem wiele partii. W tajniki bycia na scenie i w aktorstwo wprowadzał mnie, bas Jan Łukowski. Uczył mnie aktorstwa, mówił, co jest ważne na scenie, jak się zachowywać. W Operze Śląskiej każdy dzień pracy przynosił mi nowe doświadczenia, wręcz nowe odkrycia. Bo trzeba po scenie wiele podreptać, aby zrozumieć, na czym to wszystko polega. Chodziłem także na wszystkie przedstawienia moich koleżanek i kolegów. Obserwowałem, porównywałem. Ta scena stała się moją Akademią Muzyczną. To jej zawdzięczam swój rozwój. Podejrzewam, że gdybym trafił gdzie indziej, inaczej potoczyłaby się moja droga artystyczna. Na Śląsku śpiewałem wiele partii, a przez to bardzo szybko zdobyłem doświadczenie, którego nie miałem.
Które z tych przedstawień pamięta pan przede wszystkim?
Martę Flotowa. Piękna inscenizacja, świetnie wyreżyserowana. Przedstawienie miało wielkie powodzenie. I tam właśnie pierwszy raz w życiu bisowałem arię, w trakcie przedstawienia. Byłem tym zdumiony. W pamięci mam też operę Poławiacze pereł Bizeta, może dlatego, że podczas jednego z przedstawień gościnnych Opery Śląskiej w Gliwicach arię Nadira bisowałem trzy razy. W pamięci został mi też Wolny strzelec, bo to było ostatnie przedstawienie, jakie śpiewałem w Operze Śląskiej. Pojechaliśmy z tym spektaklem do Cieszyna. Choć przedstawienie zostało entuzjastycznie przyjęte przez publiczność, było mi smutno, że żegnam się z kolegami i z tym uroczym teatrem, gdzie nie było kłótni, intryg i każdy miał zawsze coś do roboty.
To dlaczego pan odszedł? Uważał pan, że Opera Krakowska będzie dla pana lepsza?
Nie, nie. Tak nie myślałem. Sprawa była prozaiczna. Moim domem był przejściowy pokój w mieszkaniu służbowym. Obok mnie mieszkał tu ktoś z administracji, ktoś z szatni teatru. W ostatnim pokoju ulokował się kierownik baletu, który zajmował się też działaniami związanymi z zachowaniem naszego gatunku. Przez mój pokój dyskretnie przemykały panie. Po trzech latach w końcu chciałem mieć trochę prywatności.
Wiem, że dyrekcja starała się o mieszkanie dla mnie, ale niestety nic z tego nie wyszło, więc musiałem odejść. Zdecydowałem się na Kraków, bo z Krakowa pochodziła moja narzeczona, wcześniej wspomniana Krystyna Prus-Więckowska. Zamierzaliśmy się pobrać. Mieszkała w Krakowie na Woli Justowskiej, w bardzo pięknej willi, i to zadecydowało. W wakacje, w sierpniu 1963 roku zostaliśmy małżeństwem.
Jak dziś Pan wspomina Operę Śląską?
Z wielkim sentymentem i rozrzewnieniem. Tam była niezwykle przyjacielska atmosfera. Dyrektorem naczelnym był Włodzimierz Stahl. Był bardzo oddany teatrowi. Choć nie musiał, to jednak był prawie na każdym przedstawieniu. Teatr był doskonale zorganizowany. Wszyscy mieliśmy zapewnioną pracę. Było nas tam kilku tenorów na etacie, ale rywalizowaliśmy ze sobą na przyjacielskich zasadach. Do dziś przyjaźnię się ze znakomitym tenorem lirycznym Heniem Grychnikiem, z którym wówczas na zmianę śpiewaliśmy partie tenorowe.
Graliśmy trzydzieści przedstawień w miesiącu, a czasem więcej, bo także poranki. Teatr miał dobrą opinię i był wysoko ceniony jako kuźnia talentów. A dla mnie był to drugi dom, bezpieczny, gdzie mogłem w spokoju pracować z wybitnymi artystami. Cieszę się, że mogłem należeć do tej rodziny.