Viola Arlak: Kto w tym zawodzie nie ma do siebie dystansu, popada w kłopoty

Telewizyjna Jedynka co wieczór zaprasza nas obecnie na polską prowincję w serialu "Zaraz wracam". Jedną z głównych ról gra w nim Viola Arlak, którą widzowie pokochali jako niegdyś żonę burmistrza w "Ranczu". Nam aktorka pochodząca z Wieliczki opowiada o tym, jak za młodu pilnowała "Damy z łasiczką" w krakowskim Muzeum Czartoryskich.
Viola Arlak Viola Arlak
Źródło zdjęć: © Polska Press Grupa | Szymon Starnawski
Paweł Gzyl

- Polacy generalnie nie przepadają za urzędnikami. Dlaczego zdecydowała się pani zagrać w serialu "Zaraz wracam" postać, pracującą w Urzędzie Gminy?

- Widocznie lubię trudne wyzwania. Kiedy ta propozycja do mnie przyszła, nagrałam self-tape i okazało się, że pasuję do tej roli. Myślę, że chodziło o to, żebym wprowadziła element komediowy do tej postaci.

- Dobrze się stało, że przyjęła pani tę rolę, bo w recenzji serialu Onet napisał o pani występie: "Jest intrygująca, zabawna i trzeba przyznać, że ogląda się ją z przyjemnością". Jak to się robi?

- Ojejku, jakie to miłe. Aż mam ciarki na plecach. (śmiech) A odpowiadając na pana pytanie: wydaje mi się, że to poszło od strony reżyserów. Dostałam mnóstwo pozytywnej energii od nich i ciągle bawimy się tą postacią. Oni bardzo uważnie słuchają moich propozycji. Szczerze się przyznam, że nie widziałam jeszcze tego serialu w telewizji, bo ciągle o nim zapominam. (śmiech) Nie mogę więc powiedzieć jak to finalnie wyszło. Ale myślę, że widz powinien być zadowolony.

- "Zaraz wracam" to serial codzienny, pisany z dnia na dzień. Lubi pani taki rodzaj pracy?

- Zastanawiałam się, jak się w tym odnajdę, bo nie wiedziałam jak prowadzić postać w takiej formule. Ta konwencja oznacza, że jeśli dzisiaj napiszą mi smutną scenę, to oznacza, że jutro muszę sobie z nią poradzić w ramach swej postaci. Podjęłam jednak to wyzwanie, bo pomyślałam: "Survival? Czemu nie! Jeszcze nigdy czegoś takiego nie robiłam". (śmiech) Trochę już zagrałam, nie miałam więc jakiegoś dużego lęku. Po reżyserach widziałam, że są otwarci i dobrze im z oczu patrzy, więc im zaufałam.

- W serialu pojawia się sporo znanych aktorów - Barbara Kurdej-Szatan, Katarzyna Zielińska czy Marcin Kwaśny. Konkurujecie czy współpracujecie ze sobą?

- Nie ma czegoś takiego na planach, jak konkurowanie ze sobą. Chociaż mnie się taka sytuacja raz przydarzyła. Kiedyś reżyser ustawił mnie w pierwszym rzędzie i podczas ujęcia koleżanka niespodziewanie podeszła i wyrzuciła mnie z tego miejsca. Nie zrobiłam jednak z tego powodu żadnej zadymy. Uśmiechnęłam się do siebie: "Niektórzy się muszą przepychać, a niektórzy z drugiego rzędu świecą. Jak ona musi z pierwszego, to niech będzie". (śmiech) Ja w sobie zawsze przerabiam takie rzeczy, żeby nie jątrzyć i nie kłócić się. Niektórzy mają jakieś fobie, niedosyt w byciu na ekranie, to niech sobie to uzupełniają. Że moim kosztem? Trudno. Jakoś mimo to nie zniknęłam z ekranów.

- W tym serialu czegoś takiego nie ma?

- Ostatnio w wywiadzie w "Pytaniu na śniadanie" powiedziałam, że mam wielkie szczęście do ekip, z którymi pracuję. I taka jest prawda. Przy "Zaraz wracam" też tak jest. Tu pracują wspaniali ludzie. To nie jest jakieś chwalenie na wyrost, tylko po prostu fakt. Młodzi reżyserzy są bardzo kulturalni i bardzo przygotowani. Chętni do współpracy, rozmawiający z aktorami. A ja już swoje przeżyłam i miałam takie sytuacje, że reżyser nawet nie podszedł do mnie na planie i nie powiedział "dzień dobry".

- Czyli zmieniło się na lepsze?

- Tak. Młode pokolenie jest inne. To wspaniali mężczyźni, którzy szanują i słuchają drugiego człowieka. Jestem nimi zachwycona. Naprawdę.

- Po tych kilku odcinkach serial wydaje się mieć bardziej obyczajowy niż komediowy charakter. Odpowiada to pani?

- Podobno początkowo miał to być komediowy serial. Potem uznano jednak, że trzeba zamienić go na obyczajowy. Dlatego przez ten pierwszy sezon trochę się tak błąkamy. Nie wiem do końca jak było, ale formuła tego serialu została w trakcie realizacji trochę zmieniona. Tak chyba można powiedzieć. I pewnie to widać na ekranie. Kiedy jest taka dłuższa robota, to trzeba znaleźć język dla takiego serialu. I to chwilę musi zająć.

- Telewizja zapowiadała, że "Zaraz wracam" ma być nowym "Ranczem". Ile w tym prawdy?

- No jak to? Żadnej. Sami między sobą nawet szepczemy, że telewizja trochę przesadziła. Po pierwsze projekt wcale nie szedł w tę stronę. Nie było żadnych ambicji, żeby robić to komediowo jak "Ranczo". Po drugie tylko ja jestem w "Zaraz wracam" z "Rancza". Gdyby było kilku takich aktorów, to można byłoby to zrozumieć. Ale jestem tylko ja i nikt mi nie mówił, że będzie to reklamowane "Ranczem". Ta moja postać jest zupełnie inna. Wiadomo, że podobnie wyglądam, ale jednakowoż jest tego inny sznyt. I mam nadzieję, że to widać na ekranie. Reżyserom chodziło o to, żebym fajnie spuentowała czy urozmaiciła fabułę. Urząd gminy jest tylko pretekstem do większej opowieści.

- Niedawno podczas koncertu Lata z Radiem i Telewizją Polską w Mrozach spotkała się pani z tłumem fanów "Rancza". Na czym polega fenomen tego serialu?

- Też się pytam ludzi. I wtedy mówią: "No, jak to? Taki fajny, śmieszny i ciepło mówi o Polsce". Myślę, że to ostatnie najbardziej się przebija. Zwłaszcza, że jesteśmy w tym momencie naszej historii, że zaczynamy sobie uświadamiać, że za mało doceniamy nasz kraj. I jedynie tym można przyrównać "Ranczo" do "Zaraz wracam" - że to też jest napisane o Polakach dla Polaków. Scenariusz jest nasz, oryginalny, a nie odwzorowany z jakiegoś zachodniego serialu. I ludzie to docenią.

- Podobno po castingu do "Rancza" wyszła pani z płaczem. Nie wierzyła pani, że dostanie rolę Halinki Kozioł?

- Nie dlatego płakałam. Czułam się po prostu zażenowana, że ktoś każe mi krzyczeć przez półtorej godziny na aktora, którego nie znam. Musiałam bowiem być na tym castingu bardzo ostra. I w końcu się załamałam. "Ile można na kogoś krzyczeć? Dlaczego ta postać ma być taka rozwrzeszczana?" - pomyślałam. A miałam do zagrania tylko jedną scenkę, więc nie mogłam się odnieść do całego scenariusza. Dopiero potem, kiedy dostałam pełny tekst i spotkałam się z wszystkimi na próbie czytanej, która była i jest rzadkością przy serialach, zobaczyłam w czym tak naprawdę biorę udział.

- Ale Halinka Kozioł była faktycznie żywiołowa i wybuchowa. Lubiła pani swoją bohaterkę?

- Ja bałam się przede wszystkim, że widz mnie nie polubi. Miałam dużo materiału do opanowania, byłam więc bardzo skupiona na tym, jak to mam zagrać i jak szukać języka tej postaci. Nic tam więc nie kombinowałam i starałam się grać, tak jak reżyser tego wymaga. Miałam nadzieję, że to się sprawdzi i okazało się, że to była dobra droga, bo widzowie pokochali tę postać.

- Aktorzy czasem przejmują jakieś zachowania czy cechy od swych bohaterów. Szczególnie kiedy obcują z jedną postacią tak długo. Jak było z panią i Halinką Kozioł?

- Dokładnie tak, jak pan mówi. Halinka to taka spryciulka, trzeba się więc uczyć od takich kobiet. Ustawiać wszystko po swojemu, a nie bać się, siedzieć i płakać, że ktoś nas nie lubi. Dlatego właśnie ludzie tak ją pokochali. Niektóre kobiety też by tak chciały - "Tak ma być, jak Kozioł mówi i koniec. Nie ma dyskusji!".

- W teatrze też pani gra niektóre sztuki przez długi czas.

- To prawda. Niedawno odpadła mi "Dziwna para", którą graliśmy aż dwanaście lat. "Kiedy kota nie ma" zagraliśmy z kolei ponad tysiąc spektakli przez dziesięć lat. Jestem więc długodystansowcem.

- Jak sobie pani radzi z tym wieloletnim obcowaniem z różnymi postaciami?

- Bardzo dobrze. Staram się traktować to jako dar Boży. Przez te dziesięć czy dwanaście lat ja też się zmieniam. Dlatego już po roku szukam w sobie jakichś nowych barw, którymi mogłabym odmalować moją postać. Tak jest choćby z "Zemstą". Gram ten spektakl dwa razy dziennie: do południa dla młodzieży, która notabene zawsze świetnie reaguje, a wieczorem dla widzów dorosłych z kasy. I w zależności od publiczności, gram trochę inaczej. Teatr ma to do siebie, że żaden spektakl nie jest nigdy taki sam jak poprzedni. A jeszcze patrząc na to z kim gram, to naprawdę w takim towarzystwie nie da się grać codziennie tak samo. (śmiech)

- Nie miała pani dość tego "Rancza" po dziesięciu latach?

- Nie, bo kręciliśmy tylko w wakacje. Dlatego miałam w miesiącu zaledwie cztery dni zdjęciowe. Serial pracuje obiektami: kiedy jest dom wójta, to wszystkie sceny w domu wójta kręcimy jednego dnia. Dlatego tak to wyglądało - zależało od tego, kto i gdzie miał usadowioną rolę. Z "Zaraz wracam" jest inaczej, bo tutaj kręcimy codziennie.

- Widzowie tak polubili Halinkę Kozioł, że zaczęli ją z panią utożsamiać. Nie było to uciążliwe?

- Początkowo trochę mnie to dziwiło. Nie przywykłam do tego, żeby aż tak łączyć aktora z rolą. Pracuję w tej branży wiele lat i potrafię to rozdzielić. Nawet moja chrześnica, która miała wtedy trzy latka, potrafiła to odróżnić. Nie wiem więc jak to możliwe, że widzowie to tak łączyli. Z czasem się jednak przyzwyczaiłam. "No i dobrze, jak tak mają, to niech mają. Nie będę nikogo poprawiała jak ma odbierać świat" - pomyślałam. Nie będę przecież udowadniała ludziom, że tak naprawdę jestem inna, bo komu ta informacja jest tak naprawdę potrzebna?

- Podobnie jak "Ranczo", tak i "Zaraz wracam" portretuje Polską prowincję. Pani pochodzi z Wieliczki. Jakie było pani dzieciństwo w tym małym miasteczku?

- To miasteczko niby jest małe, ale ma mnóstwo uroku. Dzięki tej kopalni soli, odwiedził je chyba każdy Polak. To jest hasło, które zawsze na planie uruchamia miłe sytuacje. Prawie każdy był w kopalni soli i prawie każdy ma zdjęcie z Wieliczki. Zawsze jest więc o czym rozmawiać. Wspominam Wieliczkę z wielkim sentymentem. W młodości nigdy nie myślałam, że ona jest jakaś "prowincjonalna". Tym bardziej, że zawsze dużo się tam działo. Ja sama też byłam bardzo aktywna. Dobrze więc wspominam ten czas.

- Już w szkole postanowiła pani zostać aktorką?

- To koledzy bardziej wpychali mnie w ten zawód, bo dużo udzielałam się w różnych teatrach. W ósmej klasie szkoły podstawowej wygrałam konkurs recytatorski wierszem "Żona modna" Krasickiego i okazało się, że dostałam za to nagrodę, ale żaden nauczyciel mi o tym nie powiedział, żeby... mi się w głowie nie przewróciło. (śmiech) Dowiedziałam się o tym dopiero po dwóch czy trzech latach. I dziś myślę, że to miało sens. Tak naprawdę uważam, że nagrody w dziedzinach artystycznych są całkowicie zbędne i powinno się odstąpić od ich przyznawania. Bo czasem artyście naprawdę robi to gorzej, kiedy uwierzy, że jest taki wspaniały.

- Trzy razy dobijała się pani bez skutku do krakowskiej Akademii Teatralnej. Dlaczego egzaminujący nie potrafili dostrzec w pani kandydatki do aktorkę?

- Tam było drugie dno. Jeden z profesorów bardzo ingerował w to, żebym się nie dostała do szkoły teatralnej. Nie będę jednak mówiła o kogo chodzi. Tym bardziej, że ten sam profesor przyjechał później, aby odebrać mój dyplom aktorski i napisał piękną recenzję z mojego występu, że aż w Warszawie dziwili się, że coś takiego się wydarzyło. Widocznie chciał jakoś zadośćuczynić za to wcześniejsze zachowanie. Dlatego dziś uważam, że rachunki są wyrównane. Ale kiedy zdawałam, robił wszystko, aby mi udowodnić, że nie zostanę aktorką. A ja, im bardziej ktoś mi czegoś zabrania, tym bardziej chcę mu pokazać, że nie ma racji.

- Poradziła pani sobie znakomicie i trafiła do krakowskiego Teatru 38.

- To była petarda! Tak naprawdę uczyłam się wtedy wszystkiego: siebie i teatru, sztuki i Krakowa. To właśnie tam zobaczyłam, że tak fajnie można inscenizować spektakle, wychodząc z nimi do ludzi. Do dziś pamiętam "Proces" Kafki w reżyserii Piotra Szczerskiego, który zaczynał się, kiedy publiczność była na zewnątrz, by potem zaprowadzić ją labiryntem korytarzy na salę. To było bardzo innowacyjne, jak na tamte czasy. Nie zapomnę tego do końca życia.

- Ponoć dorabiała pani sobie pilnując, żeby nie ukradli "Damy z łasiczką" w Muzeum Czartoryskich. I udało się - obraz nadal jest na swoim miejscu.

- To prawda. Ale o mało mnie nie wynieśli z tego muzeum. Strażnicy wlepiali mi ciągle kary, bo jak napisali w upomnieniu "odwracam uwagę zwiedzających od obrazu". (śmiech) Ja miałam wtedy taką fazę, że czytałam książki i kiedy pojawiała się wycieczka, byłam tak zafrapowana lekturą, że nie zauważałam nawet tego, że ktoś wszedł.

- Potem poszła pani za dyrektorem Teatru 38 do Kielc. Tam w Teatrze Żeromskiego zagrała pani trzydzieści głównych ról. Przyniosły one pani aktorskie spełnienie?

- Oczywiście, że tak. W pewnym momencie musiałam sobie nawet zrobić przerwę, bo poczułam się przeciążona. Nigdy nie spodziewałam się, że będę aż tyle grała w życiu. Ja wtedy wręcz nie schodziłam ze sceny: rano miałam próbę, a wieczorem spektakl, albo odwrotnie - rano spektakl, a wieczorem próbę. Trwało to aż dziewięć lat. Nagrałam się więc za wszystkie czasy. To faktycznie było ponad trzydzieści głównych ról. I z takim doświadczeniem poszłam do Warszawy, gdzie pierwszą propozycją była taka, w której... mówiłam tylko "Dzień dobry". (śmiech)

- Co panią podkusiło do tej przeprowadzki?

- Życiowe sytuacje. Poza tym, będąc w Kielcach zagrałam już w filmie "Nic" Doroty Kędzierzawskiej i dostałam rolę w spektaklu Teatru Telewizji od Izabeli Cywińskiej. Była to więc wręcz hollywoodzka przeprowadzka. W związku z tym nie czułam się nigdy aktorką z prowincji. Myślałam sobie, że to prostu jest jakaś droga. Że można grać w Kielcach, a potem spróbować sił w Warszawie. Skoro mi wszyscy mówili, żebym tam poszła, to tak zrobiłam. Szału nie było, ale jakoś się żyło.

- Zagrała pani niezliczoną ilość ról drugoplanowych w telewizyjnych serialach. Kiedyś powiedziała pani: "Wszystkie doświadczenia mnie budują". To znaczy, że warto dużo grać?

- Oczywiście. Czasem bywa tak, że aktorka ma przerwę, a potem wraca po trzech latach i jest płacz, bo nie umie grać, ponieważ zapomniała siebie na scenie. Sama po sobie to widzę. Kiedy gram codziennie spektakl i zaproszą mnie na jakiś casting, to nie mam w sobie żadnego lęku, że nie dam rady. Po prostu idę i gram. Jestem otwarta i jeszcze do tego zagram tak, tak i tak. A gdybym siedziała w domu i miała pójść na casting, to byłoby pewnie trudniej. Bo aktorstwo tkwi w ciele, w naszej fizyczności.

- To chyba "Ranczo" sprawiło, że postrzegana jest pani jako aktorka komediowa. Odpowiada to pani?

- Bardzo. Współczuję niektórym aktorkom, że co wieczór w teatrze muszą przeżywać trudne i bolesne emocje. Albo tym, które w kółko są zapraszane do grania ciężkich i poważnych ról. "Viola, błagam weź nas do jakiejś komedii. My ci tak zazdrościmy!" - proszą. Ja wiem, że krytycy i widzowie bardziej cenią dramat. Ale komedia daje coś takiego, że nawet jeśli mam jakiś gorszy moment w życiu, to i tak wiem, że na wieczór muszę się pozbierać, żeby ludziom dać radość. A grając dramat, pewnie jeszcze mocniej bym się pogrążyła. I wtedy wyjść z tej dramatycznej postaci nie jest łatwo.

- Prywatnie też jest pani taką wesołą osobą?

- Może i jestem? Na pewno lubię wprowadzać innych w dobry nastrój i widzę, że ludzie chętnie ze mną rozmawiają. Ja uczyłam się optymizmu całe życie. Dzięki temu potrafię spojrzeć z dobrej strony na każde zdarzenie, które do mnie przychodzi. Nigdy nie myślę: "O Jezu, dlaczego ta rola przeszła mi koło nosa!", tylko raczej "Skoro teraz nie dostałam tej roli, to zaraz przyjdzie lepsza!".

- Kiedyś powiedziała pani: "Mam dystans do siebie, a w tym zawodzie to podstawa". To dobra filozofia?

- Tak. I nie zmieniłabym jej na żadną inną. Bo widzę, że osoby, które nie mają w tym zawodzie do siebie dystansu, popadają z tego powodu w kłopoty. Biorą każdą uwagę za bardzo do siebie - i od razu łatwo o płacz czy załamanie.

- W internecie ludzi najbardziej ekscytuje pani metamorfoza i uzyskanie szczupłej figury. Nie przeszkadza to pani?

- Dlaczego? Niech się ekscytują. Ja już to dawno mam za sobą. Też się ekscytowałam, że schudłam. Ja wiem, że wszyscy spodziewali się efektu jo-jo, ale nie nastąpił. Może trochę po pandemii, ale nie jakoś dramatycznie. (śmiech)

- Kiedy pani zeszczuplała, pojawiło się więcej zawodowych ofert?

- A skąd! Wprost przeciwnie. Przedtem przynajmniej byłam grubsza, a teraz nie wiadomo co to jest. (śmiech) Chyba producenci nie wierzą w mój aktorski talent. Zazwyczaj obsadzającym wydaje się, że aktor musi idealnie pasować pod względem fizycznym do roli. Tymczasem ja zagrałam "Balladynę" w Kielcach jako blondynka. Przyjechała nawet na spektakl wybitna pani profesor od Słowackiego i powiedziała, że zrobiła to specjalnie, aby zobaczyć mój upadek, bo nie wierzy, że blondynka z dużym biustem jest w stanie zagrać godnie tę postać. Po spektaklu przyszła do mnie do garderoby i powiedziała, że jest pozytywnie zaskoczona. Nie ograniczajmy się więc!

- Tabloidy śledziły niegdyś pani prywatne życie i wtedy pani stwierdziła: "Mężczyźni przychodzą i odchodzą, a najlepiej liczyć na siebie". Nadal kieruje się pani tą zasadą?

- Nawet bym ją rozszerzyła: ludzie przychodzą i odchodzą, a ty i tak musisz sam być dla siebie ostoją. Czasem oczywiście można poprosić kogoś o pomoc, ale nie można doprowadzić do sytuacji, w której nie dajemy sobie bez innych rady. Tyle w tym temacie.

Wybrane dla Ciebie

Łódź: Pięć klubów otrzymało miejskie dotacje. ŁKS dostał więcej od Widzewa
Łódź: Pięć klubów otrzymało miejskie dotacje. ŁKS dostał więcej od Widzewa
Ciechocinek: Coraz więcej obiektów hotelowych na sprzedaż
Ciechocinek: Coraz więcej obiektów hotelowych na sprzedaż
Kraków: PTTK zaprasza na wycieczki krajoznawcze
Kraków: PTTK zaprasza na wycieczki krajoznawcze
Bydgoszcz: Konferencja "Współczesna edukacja a kompetencje przyszłości"
Bydgoszcz: Konferencja "Współczesna edukacja a kompetencje przyszłości"
Zmiany w bezpieczeństwie na Uniwersytecie Warszawskim. Nowe uprawnienia straży i milionowe koszty
Zmiany w bezpieczeństwie na Uniwersytecie Warszawskim. Nowe uprawnienia straży i milionowe koszty
Maria Leszczyńska. Polka, która została królową Francji
Maria Leszczyńska. Polka, która została królową Francji
Rybnik: Będą drogowe utrudnienia na Hallera. Zabytkowa kamienica zostanie do końca rozebrana
Rybnik: Będą drogowe utrudnienia na Hallera. Zabytkowa kamienica zostanie do końca rozebrana
Bielsko: Pożar magazynu z samochodami
Bielsko: Pożar magazynu z samochodami
Ceny zbóż 2025 – prognozy. Odbicie dopiero w kolejnym sezonie?
Ceny zbóż 2025 – prognozy. Odbicie dopiero w kolejnym sezonie?
Tak się noszą w Paryżu. Ta spódnica po latach wróciła do mody
Tak się noszą w Paryżu. Ta spódnica po latach wróciła do mody
Płock: Strażak uratował życie kobiecie
Płock: Strażak uratował życie kobiecie
Nowa kampania społeczna na A2: "Zauważ, Zareaguj, Zwolnij"
Nowa kampania społeczna na A2: "Zauważ, Zareaguj, Zwolnij"