„Odszedłem radykalnie”. Piotr Augustyniak o duchowości poza Kościołem

Zaczynał jako zakonnik w klasztorze dominikanów, dziś mówi o sobie: „niewierzący grecki ekschrześcijanin”. Piotr Augustyniak, filozof, eseista i autor książki „Boga nie ma, jest życie”, nie tylko porzucił habit, ale również radykalnie odciął się od katolickiej tożsamości. Nam opowiada o zerwaniu z Kościołem, wolności poza religią i o tym, dlaczego autentyczna duchowość dziś nie mieści się już ani w systemach, ani w gotowych odpowiedziach.
Piotr Augustyniak: Próbuję powiedzieć, że nie ma Boga ponad istnieniem. To istnienie jest BogiemPiotr Augustyniak: Próbuję powiedzieć, że nie ma Boga ponad istnieniem. To istnienie jest Bogiem
Źródło zdjęć: © Polska Press Grupa | ANDRZEJ BANAS
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Co sprawiło, że z zakonnika w klasztorze dominikanów, który chciał poświęcić życie Bogu i Kościołowi, stałeś się - jak piszesz - „niewierzącym greckim ekschrześcijaninem”?

W zakonie byłem pięć lat, odszedłem przed ślubami wieczystymi - to moment, w którym nie podejmuje się jeszcze ostatecznych zobowiązań.

Jednym z powodów była narastająca świadomość, że taka decyzja na całe życie mogłaby moje życie po prostu złamać. W tym zamyśle, żeby zamknąć się za murami klasztoru, czułem coraz wyraźniej jakiś rodzaj zaprzeczenia życiu.

To się we mnie nawarstwiało, a im bliżej było decyzji ostatecznej, tym silniejsze stawało się to uczucie - jakby wewnętrzny wstrząs, że zaraz będzie za późno. Przez te pięć lat oderwałem się od świata zewnętrznego na tyle mocno, że chyba dopiero ten lęk przed nieodwracalnością pchnął mnie do działania. Taki impuls - może i dramatyczny - był potrzebny, żeby się wybić z tego stanu. To uczucie, że tracę życie - i to nie w sensie ewangelicznym, do czego nawoływał Jezus: „Kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” - tylko dosłownie. Te słowa, choć uwodzące, przestały na mnie działać. Zrozumiałem, że jedyne, co naprawdę mam, to moje życie. I chciałem je wziąć w swoje ręce, a nie oddawać je instytucji Kościoła czy urojonej relacji z Absolutem.

Dorastałam niedaleko seminarium i poznałam kilka osób, które zrezygnowały z kapłaństwa - uznały, że to nie ich droga. Ale między odejściem z zakonu a odrzuceniem wiary i byciem niewierzącym jest przecież sporo przestrzeni. Ty przeszedłeś bardzo radykalnie na drugą stronę.

Zawsze miałem w sobie tę radykalność. Nie uważam jej za błąd - przynajmniej nie wtedy, gdy chodzi o sprawy wewnętrzne, poszukiwanie prawdy, próbę spotkania się ze sobą. W innych obszarach życia radykalizm bywa groźny, owszem - ale tu jest potrzebny. To właśnie on pchnął mnie wcześniej w stronę głębokiego zaangażowania religijnego.

Moje odejście z zakonu nie wynikało z jakiejś formy poddania się, uniku, ucieczki, niesprostania, tylko poczucia, że trzeba pójść dalej i mocniej w stronę tajemnicy, jaką jest życie.

Zrozumiałem, że odpowiedź w formie wiary jest tylko pozornie radykalną opcją jej odkrywania. Dlatego wybrałem ścieżkę filozofa - kogoś, kto pyta i nie przestaje pytać, nie zadowalając się żadnymi „pewnikami”, również tak zwanymi „prawdami wiary”.

Wiara daje ludziom pocieszenie w obliczu choroby, cierpienia, śmierci. Pomaga im zaakceptować to, co trudne. Ty żyjesz bez tej perspektywy. Chyba nie jest ci łatwo?

Być może w jakimś sensie rzeczywiście jest mi trudniej. Ale nie żałuję tego wyboru. Mam wątpliwości co do samej zasady, że kluczowe decyzje w życiu powinno się podporządkowywać temu, co „łatwiejsze”. Owszem, życie samo w sobie jest ciężarem - i każdy próbuje go nieść na swój sposób, byle nie za dużym kosztem. W codzienności to naturalne. Spotkałem się z tobą w miłej kawiarni, by porozmawiać, a nie w hali dworca, gdzie jest hałas. Problem zaczyna się wtedy, gdy tę logikę wygody przenosimy na sprawy zasadnicze. Gdy szukamy prostych odpowiedzi na pytania o cierpienie, niesprawiedliwość, śmierć, sens. To widać nie tylko w życiu religijnym, ale także w popularności różnego rodzaju doradztwa, coachingu, mentoringu, poradników.

Chcemy, żeby nam ktoś powiedział, „jak żyć”. A moim zdaniem to właśnie trzeba zostawić otwarte.

Fundamentalne pytania nie powinny mieć łatwych odpowiedzi. Więc rzeczywiście, może jest mi trudniej, ale trudność to nie powód, żeby się wycofywać. Wręcz przeciwnie - to wyzwanie, które warto podjąć.

Łatwo mówić o braku wiary, o porzuceniu Kościoła, żyjąc w katolickiej Polsce?

Kiedy wydałem swoją poprzednią, dość zadziorną książkę „Jezus Niechrystus”, naprawdę miałem obawy. Myślałem, że mnie zlinczują, ale nic się nie wydarzyło, bo żyjemy w społeczeństwie, które raczej woli przemilczeć niewygodne głosy niż się z nimi skonfrontować.

Chodzi o święty spokój - to nasza naczelna wartość. Owszem, uwielbiamy nasze wojenki, polsko-polskie przepychanki, gdzie każdy zna swoją rolę i wiadomo, kto stoi po której stronie. Tu bronią Kościoła, tam go atakują.

Ale jeśli ktoś wychodzi poza ten schemat, mówi we własnym imieniu, formułuje myśli, które nie mieszczą się w prostych podziałach, to zwykle zostaje zepchnięty na margines. Nie dlatego, że jest groźny, tylko dlatego, że nie pasuje do układanki. Oczywiście, nie chcę powiedzieć, że moje książki czy wypowiedzi nie trafiają do ludzi - przeciwnie, spotykają się z bardzo dużym odzewem, zarówno w mediach, jak i wśród czytelników. To daje mi siłę i poczucie sensu jako autorowi. Ale jeśli chodzi o główny nurt tego naszego publicznego sporu, o te frontalne bitwy w stylu „za albo przeciw” - to, chciałoby się powiedzieć: dzięki Bogu - raczej mnie to omija.

Piszesz o sobie: „Jestem niewierzącym greckim ekschrześcijaninem. Nie jestem i nie chcę być niewierzącym ekskatolikiem. Postanowiłem zupełnie wymazać z siebie katolicyzm”. A gdzie indziej: „Nie jestem ateistą, bo nigdy nie stałem się do końca katolikiem, choć byłem katoliczony od dziecka”. Jak pogodzić próbę wymazania czegoś, co - jak sam twierdzisz - nigdy się w tobie na dobre nie zakorzeniło?

Nie widzę w tym sprzeczności. Wręcz przeciwnie - to właśnie dzięki temu, że nigdy nie stałem się katolikiem „do końca”, mogłem później z większą stanowczością próbować to z siebie wymazać.

Choć dorastałem w typowym, katolickim środowisku - rodzinie, społeczeństwie - to miałem w sobie jakieś wewnętrzne punkty oporu, coś w rodzaju kulturowej odporności. Takie drobne, ale znaczące miejsca, które pozostały nieprzesiąknięte tą narracją, zaimpregnowane. I one pozwoliły mi potem, w dorosłym życiu, wykonać ten bardziej radykalny gest - pożegnania z katolicyzmem.

Dla wielu osób, które głęboko w to weszły, a potem poczuły, że coś tu nie gra, że się duszą - wyjście bywa ogromnym wyzwaniem. Niekiedy wręcz paraliżującym. Stąd moje próby mówienia o tym, pisania, szukania języka, który pomoże innym zobaczyć, że można się z tego wydobyć. Że warto w sobie poszukać takich „wewnętrznych wysepek” - fragmentów, które nie zostały zdominowane przez ten sposób myślenia. Tam może zacząć się proces uwalniania.

Zatem napisałeś tę książkę, by pomóc innym? Kiedy poczułeś, że musisz przełożyć swoje doświadczenia na słowa?

Ten spór - z katolicyzmem, z chrześcijaństwem - był ze mną od lat. To nie była nagła rewolucja, tylko raczej proces, coś, co dojrzewało we mnie długo. Moje zakonne doświadczenia przypadły na młodość, więc siłą rzeczy to, co przyszło potem, było ciągiem dalszym tego zmagania - z pytaniami, z pamięcią, z językiem, które mnie ukształtowały. W którymś momencie ta wewnętrzna praca zaczęła się krystalizować.

Zyskałem większą świadomość tego, co chcę powiedzieć i jak to powiedzieć - nie tylko sobie, ale też innym. Pojawił się język, a razem z nim - potrzeba podzielenia się tym, co przeżyłem. Tak powstała książka.

To jest taka materia, która, gdy człowiek się za nią zabierze, nie zostawia go w spokoju. Ona zaczyna domagać się wypowiedzenia. Mam też świadomość, że wielu ludzi czuje podobnie jak ja, ale milczy. Bo jesteśmy przecież zanurzeni w katolickim społeczeństwie, które nie daje zbyt wiele przestrzeni na takie głosy. A ja poczułem, że ktoś musi to opowiedzieć - w swoim imieniu, ale też dla tych, którzy może nie mają jeszcze odwagi, żeby to zrobić.

Czy momenty głębokiej refleksji, duchowego zanurzenia i wyciszenia to dla ciebie dar, czy raczej wywalczony przywilej w świecie, który nieustannie domaga się naszej uwagi?

Chwile, kiedy naprawdę mam czas na medytację, na lekturę, na bycie w jakiejś innej przestrzeni niż ta codzienna, są zawsze okupione zmaganiem. To nie jest tak, że prowadzę błogie życie, w którym mogę sobie pozwolić na luksus spokoju, wewnętrznego chilloutu i bez przeszkód zajmować się kwestiami istnienia. To są momenty, które trzeba sobie niemal wyszarpać - ze świata, z samego siebie, z napięć i obowiązków. I tylko wtedy, kiedy uda mi się przez to wszystko przebić, otwiera się na chwilę jakaś przestrzeń. Ta książka jest właśnie zapisem takich chwil - intensywnych, przełomowych. One pozwalają, przynajmniej na moment, wydobyć się z tej warstwy szumu, przebicia się do czegoś głębszego. I tylko wtedy może wybrzmieć coś prawdziwego, coś, co porusza wspólną, fundamentalną tęsknotę w każdym z nas. Jednak to nie jest tak, że jestem w tych chwilach cały czas, że żyję w tym stanie na co dzień. One się pojawiają. Zbierając je, zobaczyłem, że jednak było ich sporo - i to daje mi motywację, żeby wciąż ich szukać, żeby wracać do tego stanu, który nazywam kairosem. Jest to czas czegoś nieprzewidywalnego, co nagle i niespodziewanie wdziera się w nasze życie, przerywając jego płynny, unormowany bieg, jego chronologię.

Kairos jest zaskakujący, wydarzeniowy, nagły, niesamowity, często niepokojący. Coś się nagle wydarza i narusza przyczynowo-skutkowy porządek rzeczy. Żyjemy dziś w świecie kompletnie szalonym.

Świecie, w którym cały czas jesteśmy poddawani stymulacji - przez marketing, przez algorytmy, przez technologie. To wszystko działa jak natrętne bodźce, które wchodzą głęboko w nasze systemy nerwowe i psychiczne. A do tego dochodzi ta cała opresja codzienności: regulacje, biurokracja, formularze, sprawozdania, zgody, klauzule - ten świat nas czyni nieustannie przytłoczonymi, nerwowymi, nie nadążającymi. To świat, który odbiera nam to kairosowe doświadczenie.

O tym też piszesz: „Człowiek jest już tylko zasobem, choć wydaje mu się, że jest panem siebie, swojego samorozwoju, swojej kariery, swoich licznych pasji, swojej etyczności i praworządności”. Czy może więc dziwić, że ludzie szukają duchowości? Czy autentyczna duchowość jest jeszcze dzisiaj możliwa?

Zaczęliśmy naszą rozmowę od mojego zmagania z Kościołem i katolicyzmem - to jeden z głównych tematów książki i mojego życia. Ale równie ważne - a może dziś nawet ważniejsze - jest pytanie o kondycję świata, w którym żyjemy. Bo problemem nie jest już tylko Kościół jako instytucja, czy jego opresyjne mechanizmy. Głównym wyzwaniem dzisiejszego człowieka jest sposób, w jaki działa globalny kapitalizm. To, co nas naprawdę niszczy, to nie są tylko różne ideologie, ale coś co bywa nazywane „systemem” - zespołem powiązań między technologią, ekonomią, ideologią sukcesu i samorealizacji. W nim wszyscy jesteśmy przekształcani w produkty. Zarządzani przez marketing i algorytmy, które karmią się naszymi pragnieniami.

Mamy poczucie, że to my wybieramy, że jesteśmy wolni, a tymczasem jesteśmy po mistrzowsku sterowani. To złota klatka, bo daje iluzję wolności. Czujemy się spełnieni, bo robimy to, co „chcemy”, tylko że te „chcenia” są już wcześniej zaprojektowane.

Dlatego moje pisanie o duchowości to nie jest ucieczka w ezoterykę. To próba zmierzenia się z sytuacją, w której człowiek - często nieświadomie - traci siebie. I próba podpowiedzi, że można to jakoś odwrócić. Mam poczucie, że wielu ludzi w Polsce, zwłaszcza z kręgów konserwatywnych, chowa się przed tym wszystkim pod skrzydła Kościoła, religii, tradycji, próbując się ochronić. Ja to rozumiem, ale wydaje mi się, że to nie działa, że takie postępowanie to ucieczka z jednej opresji w drugą - niczym z deszczu pod rynnę. Jeśli chcemy naprawdę ocalić duchowość - w sensie żywego, autentycznego kontaktu z życiem - musimy szukać zupełnie innych dróg. Alternatywnych wobec dzisiejszego „systemu” i religii zarazem.

Jakie to mogą być drogi?

Właśnie w tym rzecz - że nie ma jednej drogi. Nie ma skutecznej procedury. I jeśli ktoś twierdzi, że ją ma, to znaczy, że już został przejęty przez „system”. Bo każda ścieżka, która chce być dla wszystkich, staje się produktem. Na przykład: „ograniczmy social media”. Świetnie. Ale wystarczy, że to się stanie powszechnym trendem społeczeństw i zaraz powstanie do tego cała branża. Aplikacje do wylogowywania się, newslettery o cyfrowym detoksie, nowe algorytmy, które będą nas zachęcać, byśmy... mniej byli online. To maszynka, która wszystko zmieli. Dlatego jedyne, co naprawdę mamy, to indywidualna próba - trudna, wymagająca, może nawet karkołomna - omijania tych raf na własną rękę.

Dla mnie duchowość to nie jest przyjęcie jakiejś religii czy idei. To jest szukanie kontaktu z istnieniem, które nie jest zdominowane przez mechanizmy. I tu nie prowadzi żadna ścieżka. To jest droga bez drogi. Sposób bez żadnego sposobu.

To uwalnianie się od wszystkich trików, rad, czy wskazówek. Jedyny sposób, żeby się przebudzić, to… odrzucić wszystkie z góry określone sposoby, recepty i procedury. To, co nas naprawdę wikła, to przywiązywanie się do jakiejś metody, do jakiegoś „klucza”, bo owo przywiązanie czyni nas podatnymi na machinacje algorytmów. Każda metoda, jeśli stanie się celem sama w sobie, zaprowadzi nas z powrotem tam, skąd chcieliśmy uciec. To paradoksalne, ale też wyzwalające.

Mnie wydaje się trudne i przygnębiające.

W jakimś sensie tak, ale nie do końca, bo w życiu każdego z nas wydarzają się takie momenty uwolnienia od tych wszystkich mechanizmów, które nas wikłają i tłamszą. Każdy z nas je zna. To mogą być bardzo różne sytuacje: wschód słońca, uśmiech drugiej osoby, ale to może być też wstrząs związany ze śmiercią czy z narodzinami, albo moment, kiedy czujemy obrzydzenie do samych siebie, bo tak bardzo się w coś uwikłaliśmy. To mogą być emocjonalnie różne momenty, chwile, kiedy wszystko się upraszcza i otwiera się przed nami wyzwalające doświadczenie życia. To może być ekstatyczna przyjemność, ale też ekstremalne przytłoczenie, w którym coś w nas eksploduje. Takie sytuacje się w nas zdarzają. Chodzi o to, żeby je umieć zauważyć i docenić ich wagę. Próbuję więc mówić: to istnieje. To nie jest iluzja. I to może być źródło radości - nie tej powierzchownej, nie opartej na autosugestii, ale takiej, która wyrasta z odważnego zmierzenia się także z tym, co w nas trudne i ciemne.

Co cię skłoniło do wyboru tak prowokacyjnego tytułu książki: „Boga nie ma, jest życie”?

Szukałem tytułu, który w jednym zdaniu odda istotę mojego myślenia. I ten właśnie - choć dla niektórych brzmi jak manifest taniego ateizmu - dobrze oddaje sens książki. Bo dla mnie to nie jest negacja duchowości, to jest jej afirmacja, tylko poza religią, która wydaje mi się bezduszna.

Zdanie: „Boga nie ma, jest życie”, znaczy, że jeśli dzisiaj cokolwiek ma prawo być nazywane sacrum, to nie jest to idea Boga, który wszystko przekracza i mieszka „w niebie” - ale samo życie. To życie, które nas tworzy, ale które nieustannie próbujemy kontrolować i zagłuszyć.

Religia najczęściej nie pomaga nam się z nim spotkać - wręcz przeciwnie, oddziela nas od niego. Jest jeszcze jedną formą jego kontroli. Tymczasem tęsknota, którą wielu ludzi nazywa „duchową”, to właśnie pragnienie oddania się życiu. Doświadczenia go poza schematami i kalkami. I jeśli uda się przez chwilę do niego dotrzeć - to wtedy naprawdę wydarza się coś boskiego. Człowiek, który jest religijny rozumie przez „Boga” osobowy byt, kogoś, kto jest ponad życiem, jakoś tym życiem włada, steruje, panuje nad nim. Ja natomiast próbuję podpowiedzieć taką perspektywę, którą Nietzsche nazwałby bezbożną, a Mistrz Eckhart nazwałby właśnie boską. Próbuję powiedzieć, że nie ma Boga ponad istnieniem. To istnienie jest Bogiem. W takiego Boga nie da się wierzyć. Takim Bogiem się oddycha.

Wybrane dla Ciebie

64-latek, który nienawidzi kobiet. Groził, że spali żonę i zabije narzeczoną syna
64-latek, który nienawidzi kobiet. Groził, że spali żonę i zabije narzeczoną syna
Siostra Anny Przybylskiej. Tak żyje na co dzień Agnieszka Kubera
Siostra Anny Przybylskiej. Tak żyje na co dzień Agnieszka Kubera
Świecie: Kociewskie Lato z Folklorem 2025
Świecie: Kociewskie Lato z Folklorem 2025
Staszów: Przez lata znęcał się nad żoną i dziećmi. Miał broń
Staszów: Przez lata znęcał się nad żoną i dziećmi. Miał broń
Pińczów: Pani Alicja Gransort ma 95 lat i czyta rocznie ponad 300 książek
Pińczów: Pani Alicja Gransort ma 95 lat i czyta rocznie ponad 300 książek
Gmina Raków: Nie żyje 19-letni kierowca bmw
Gmina Raków: Nie żyje 19-letni kierowca bmw
Gorzów: Radni przerwą wakacje, by wziąć udział w obradach
Gorzów: Radni przerwą wakacje, by wziąć udział w obradach
Radom: Rozpoczął się Festiwal Fosa Pełna Kultury
Radom: Rozpoczął się Festiwal Fosa Pełna Kultury
Gdańsk: Najpierw ukradła sukienkę, potem okradła Norwega
Gdańsk: Najpierw ukradła sukienkę, potem okradła Norwega
Wygrana JKS-u Jarosław w pierwszym meczu sparingowym
Wygrana JKS-u Jarosław w pierwszym meczu sparingowym
Dawna Krakowska Fabryka Drożdży w Bieżanowie dostała drugie życie
Dawna Krakowska Fabryka Drożdży w Bieżanowie dostała drugie życie
Z ciężarówki odpięła się naczepa, uderzyła w dwa auta. Zginęła kobieta
Z ciężarówki odpięła się naczepa, uderzyła w dwa auta. Zginęła kobieta