Louis de Funès. Geniusz mimiki, którego bał się nawet reżyser
Mimika, która nie potrzebowała słów
Louis de Funès traktował swoją twarz jak instrument – każdy grymas, każda zmarszczka, każdy nerwowy tik miał swoje miejsce i znaczenie. Od najmłodszych lat ćwiczył przed lustrem, ucząc się kontrolować mimikę z wręcz chirurgiczną precyzją. Gdy inni aktorzy uczyli się dykcji i ruchu scenicznego, on ćwiczył miny. I to nie byle jakie – potrafił w ciągu kilku sekund przejść przez pełną paletę emocji: od błagalnego spojrzenia po wybuch wściekłości.
Był mistrzem kontrastów – potrafił połączyć przesadę z autentycznością. Choć jego mimika bywała bardzo ekspresyjna, nie męczyła widza. Przeciwnie – sprawiała, że wydawał się zaskakująco prawdziwy. Jakby jego komediowy absurd był czymś zupełnie naturalnym.
Reżyserzy nie nadążali – i to dosłownie
Jean Girault, reżyser wielu jego filmów, w tym serii o żandarmie z Saint-Tropez, przyznawał otwarcie, że de Funès był nieprzewidywalny. „Nie mogliśmy za nim nadążyć” – mówił. – „Kamera była zbyt wolna. A aktorzy – zbyt przewidywalni”.
Louis był jak błyskawica – zanim operator wyostrzył obraz, on już był gdzie indziej. Improwizował, skracał dialogi, zmieniał tempo – a wszystko to z wyczuciem rytmu, jakiego nie da się nauczyć w szkole aktorskiej. Dla jego partnerów na planie był wyzwaniem. Michel Galabru, z którym zagrał w wielu komediach, wspominał z rozbawieniem: „Nigdy nie wiedziałem, co zrobi. A on wiedział, że ja nie wiem. I to go tylko nakręcało”.
Skąd ten efekt? Pracowitość i perfekcja
Choć wyglądał jak wcielony chaos, de Funès był w rzeczywistości perfekcjonistą. Nie pozostawiał nic przypadkowi. Sceny ćwiczył godzinami – najpierw sam, potem z partnerami. Zdarzało się, że powtarzał pojedynczy gest kilkanaście razy, by znaleźć idealny rytm. Jego komedia była matematycznie precyzyjna, choć wyglądała na czysty spontan.
Ta dbałość o szczegóły była kluczem do jego sukcesu. Bo choć jego bohaterowie byli przerysowani, widzowie się z nimi utożsamiali. Widzieli w nich swoich apodyktycznych szefów, zazdrosnych sąsiadów, nerwowych wujków i sfrustrowanych urzędników. A Louis wyolbrzymiał te cechy do granic możliwości, by je… rozbroić śmiechem.
Jego śmiech był nasz
Louis de Funès zmarł w 1983 roku, ale nie zniknął z ekranów. Jego filmy do dziś goszczą w telewizji, a dzieci śmieją się z „Fantomasa” tak samo jak ich dziadkowie. Fenomen? Może raczej uniwersalność. Jego mimika nie potrzebowała tłumaczenia, a humor nie był oparty na słowach, lecz na czysto ludzkich reakcjach.
Był komikiem, którego śmiech nie znał granic państw ani języków.