"Titon i Aurora". Niezwykły Mondonville w Polskiej Operze Królewskiej
To jedna z tych oper, które w pewnym sensie zmieniły świat – a na pewno francuski. Dzieła muzyczne, które przełamywały konwencje, niejednokrotnie wpływały na historię – jak „Orfeusz” Monteverdiego, jedność sztuk Wagnera, atonalność Berga czy kosmiczne eksperymenty Stockhausena. Opery bywały też inspiracją do wydarzeń historycznych („Niema z Portici” Aubera” przyczyniła się do Rewolucji Belgijskiej), a nazwisko Verdiego stało się dla rewolucjonistów włoskich skrótem hasła: Vittorio Emanuele Re D’Italia.
Wśród takich dzieł znalazł się również „Titon i Aurora” Josepha Cassanéa de Mondonville’a – utwór, który położył kres estetycznym sporom epoki i wyznaczył kierunek rozwoju francuskiej opery narodowej.
W połowie XVIII wieku we Francji trwała słynna Querelle des Bouffons – „wojna błaznów”, czyli filozoficzno-artystyczna dyskusja o wyższości stylu włoskiego nad francuskim. Domagano się większej wyrazistości i indywidualności formy, tak, aby muzyka francuska była samodzielnym bytem, a nie kopią. Wielki francuski kompozytor Jean-Baptiste Lully (zmarły w 1687 roku w Paryżu) był włoskiego pochodzenia… W starannie przygotowanym programie opowiada o tym arcyciekawy tekst Aleksandra Mocka pt. „Odbarokizować barok”.
Mondonville, skrzypek i kompozytor, którego dziś zna w Polsce zaledwie garstka melomanów, odpowiedział dziełem niezwykłym: psychologicznym, nasyconym bogactwem orkiestracji, w którym dramat rozgrywa się nie tyle w akcji, co w emocjach. To opera zupełnie różna od ducha opery włoskiej, ale jednocześnie bardzo z nim korespondująca.
To zresztą arcydzieło, muzyka – pełna gęstej jak na tamte czasy orkiestracji – doskonale podkreśla i różnicuje charaktery bohaterów. Akcja nie jest specjalnie dynamiczna, to opera psychologicznych rozważań, choć wszystkie postacie zarysowane są bardzo mocno. Jest dużo śpiewania, arie są wspaniałe, jest także dużo muzyki instrumentalnej. To właściwie filozoficzny traktat muzyczny, nowoczesny także w opowieści – tytułowym bohaterem dzieła jest zwykły śmiertelnik.
Oczywiście są tu też bogowie. W barokowej opowieści pasterz Tyton kocha z wzajemnością różanopalcą boginię Jutrzenkę (Aurorę). Oboje są obiektami pożądania innych bóstw – demonicznej Palés i gniewnego, rządzącego wiatrami Eola. Według różnych wersji mitu Aurora wybłagała nieśmiertelność dla Tytona, ale zapomniała poprosić o wieczna młodość, Tyton starzał się i nie umierał, a bogowie z litości zamienili go w świerszcza. W operze wszystko się dobrze kończy, Tyton i Aurora żyją długo i szczęśliwie, a zło zostaje ukarane.
Mityczna fabuła w ujęciu Natalii Babińskiej nabiera jednak zupełnie innego wymiaru. Reżyserka przenosi akcję w świat nauki i odkryć, czyniąc z Tytona młodego astronoma, poszukującego prawdy o wszechświecie i o sobie. To metafora oświeceniowego ducha, w którym rozum i miłość stają się dwiema stronami tej samej ludzkiej potrzeby poznania. To symboliczna opowieść o budzeniu się świadomości i niezłomności siły, jaka musimy w życiu pokonać.
Wizualnie spektakl zachwyca: scenografia i kostiumy Aleksandry Redy urzekają poetycką symboliką, także choreografia Jacka Przybyłowicza i operowanie światłem przez Macieja Igielskiego budują aurę baśniowego laboratorium. Już sam prolog – scena „przebudzających się” uczniów – to perła teatru idei: opowieść o poszukiwaniu mocy, która popycha człowieka ku nieznanemu.
W rolę demonicznej Palés wcieliła się Olga Pasiecznik, brzmiała fantastycznie i demonicznie, operując diabolicznym wręcz sposobem wyrazu. Wspaniałym Amorem (i Nimfą) była w Joanna Sojka, o skupionym, pewnym intonacyjnie sopranie z dużą swobodą rażenia. Ale objawieniem była Julia Pliś, która miała świetlistą słodycz i pewność dramatyczno-lirycznego brzmienia, dosłownie olśniewała także wyobraźnią wokalną.
Nieco słabiej wypadli panowie. Aleksander Rewiński w roli Tytona bardzo podobał się w pierwszej części świetlistym opanowaniem góry, choć w miarę rozwoju spektaklu odrobinę tracił blask. To rola niesłychanie wymagająca, dla tenora francuski barok, gdzie trzeba śpiewać bardzo wysoko jest bezlitosny. Jędrzej Suska, wspaniały Papageno ze Szczecina, śpiewał podwójną rolę Prometeusza i Eola. Artysta bezbłędnie operował językiem francuskim i wyśpiewał wszystkie kilometrowe frazy, lecz jego interpretacja mogłaby być bardziej mroczna.
Krzysztof Garstka poprowadził Zespół Instrumentów Dawnych Polskiej Opery Królewskiej Capella Regia Polona z ogniem i nerwem, w jego interpretacji było dużo przepychu i złota. Była to dramatyczna teatralizacja tej partytury, zawsze wspaniała intonacyjnie. Dzieło Mondeville’a po raz pierwszy gości w Polsce, a spektakl – wokalnie i scenicznie jest artystycznym wydarzeniem. I szkoda, że Polska Opera Królewska, tak wspaniale rozpoczynając 4 Festiwal Barokowy zagrała go w tym sezonie tylko kilka razy.