Premiera opery Kurta Weilla w Deutsche Oper Berlin
Benedikt von Peter reżyserował w Deutsche Oper Berlin już dwukrotnie. Zaproszony po raz pierwszy w 2015 roku, przygotował nową inscenizację „Aidy” Giuseppe Verdiego. Orkiestrę umieścił na scenie, soliści w quasi koncertowym ustawieniu wykonywali swe partie na proscenium, a zespół chóru i część instrumentalistów występowała z widowni. Spektakl do dziś cieszy się dużym zainteresowaniem, chociażby tych, którzy pragną – dosłownie – znaleźć się w środku monumentalnych chórów „Gloria all’Egitto” czy „Su! del Nilo al sacro lido”. W 2023 roku reżyser przygotował jeszcze inscenizowaną wersję Pasji według św. Mateusza BWV 244 Jana Sebastiana Bacha, nie rezygnując z wcześniej już wypracowanej formuły spektaklu.
Nie inaczej postąpił ze swoim najnowszym spektaklem. Jego akcja właściwie rozpoczyna się jeszcze przed budynkiem opery, gdzie na publiczność czeka przygotowany czerwony dywan i lampka szampana. Widzowie wchodzą do ciemnego foyer oświetlonego skąpym, czerwonym światłem, stylizowanego na tajemnicze wnętrze opuszczonego klubu nocnego. Nagle na licznych ekranach pojawia się twarz Evelyn Herlitzius z ogromnym pióropuszem na głowie, która skrzeczącym głosem ostentacyjnie wita publiczność: „Willkommen in Mahagonny! Willkommen zu Hause!”.
Von Peter zaciera granice między artystami a widzami, którzy stają się integralną częścią spektaklu. Budynek Deutsche Oper Berlin staje się Mahagonny, zbudowanym na środku pustyni utopijnym miastem-symbolem rozrywki. Losy bohaterów filmowanych na żywo przez kamerzystów można śledzić na ekranach, bo – oprócz sceny, foyer i teatralnych korytarzy – akcja rozgrywa się także na ulicy, nieopodal zejścia do pobliskiej stacji metra, przy pisuarach (!), a w jednej ze scen Jenny z Jimmy’m schodzą z balkonu na parter widowni po rozstawionej między piętrami drabinie.
Publiczność wchodzi w interakcje ze statystami i chórzystami. Nieznoszące sprzeciwu pupilki Jenny zapraszają do tańca widzów, dla których przygotowano pstrokate, nieco kiczowate kostiumy projektu Geraldine Arnold. Można także dołączyć do wspólnego śpiewu, bo reżyser pomyślał o wydrukowaniu tekstów i nut dwóch songów. Nawet ceny w teatralnym bufecie regulowane są zgodnie z zarządzeniami Leokadii. W momencie, gdy do Mahagonny zbliża się huragan, publiczność gromadzi się na scenie, która imitować ma ciasny bunkier – orkiestra na szczęście odjeżdża do tylnej kieszeni, a „ocalali” widzowie znajdują schronienie na przygotowanych materacach (scenografia: Katrin Wittig).
Inscenizując dzieło powstałe w czasach kryzysu gospodarczego i ideologicznego Niemiec, zmierzających ku nazistowskiej dyktaturze, reżyser porusza istotne dziś tematy klęsk żywiołowych, eksploatacji zasobów naturalnych, kapitalizmu i konsumpcjonizmu. Integrując widza z akcją spektaklu, sprawia, że uciekającej od rzeczywistości publiczności, której początkowo towarzyszy błogość i ciekawość, z czasem zaczyna przeszkadzać chłodna rzeczywistość, w której się znalazła –nie ma w niej bowiem miejsca na prawdziwe uczucia.
Skompletowano znakomitą obsadę solistów. Evelyn Herlitzius – niegdyś rutynowana Brunnhilda i Elektra, a dziś Herodiada w „Salome” i Klitemnestra w „Elektrze” – wykreowała przerażającą postać Leokadii Begbick, szalonej wdowy uwikłanej w chorobliwą pogoń za pieniądzem, wykorzystując diaboliczną mimkę i upiorne brzmienie swojego rozklekotanego głosu. Nieraz zachwycałem się już heldentenorem Nikolaia Schukoffa, jego stalowym, wyrównanym w rejestrach brzmieniem i świetną dykcją, ale tego wieczoru wcielający się w rolę Jimmy’ego Mahoney’a artysta raz jeszcze zaskoczył mnie swym naturalnym aktorstwem i łatwością odnajdywania się w różnych stylach wykonawczych. Ceniona niegdyś za interpretacje partii Mozartowskich Annette Dasch, przez kilka lat „etatowa” Elza w „Lohengrinie” na Festiwalu w Bayreuth, zagrała rolę ociekającej erotyzmem prostytutki Jenny Hill z ogromną naturalnością, wydobywając przy tym z brzmienia swojego sopranu całe pokłady zmysłowości.
Świetnie wypadły zresztą również wszystkie postaci drugoplanowe, podobnie jak i przeładowany zadaniami aktorskimi zespół chóru. Sprawujący kierownictwo muzyczne Stefan Klingele bawił się eklektycznym stylem partytury i z zaskakująco zadowalającym efektem wyegzekwował od orkiestry rozrywkową lekkość stylu Weilla, dbając przy tym o precyzję metryczną wykonania często oddalonych od zespołu solistów.