W okresie PRL-u straszono ludzi pobytem w Domu Helclów. Dziś to miejsce jest jak latarnia dla tych, którzy na końcu drogi potrzebują światła
W samym sercu Krakowa, przy ulicy, która nosi ich nazwisko, od ponad 135 lat istnieje miejsce, gdzie historia i współczesność splatają się w opowieść o trosce, godności i drugim człowieku. Dom Pomocy Społecznej im. Ludwika i Anny Helclów w Krakowie to nie zwykła instytucja - to świadectwo bezinteresownej troski o drugiego człowieka, które przetrwało wojny, systemy polityczne i dekady społecznych przemian. Założony z potrzeby niesienia ulgi potrzebującym Dom Ubogich im. Helclów był jednym z najnowocześniejszych zakładów opiekuńczych XIX-wiecznej Europy. Dziś, choć zmieniły się czasy, wciąż pozostaje wierny swojej misji. Dom Helclów to historia nie tylko budynku i jego fundatorów, ale setek ludzi, którzy każdego dnia odnajdują tu schronienie, po prostu bezpieczny dom.
Dar Anny i Ludwika
W drugiej połowie XIX wieku Kraków był miastem pełnym kontrastów - z jednej strony rozwijające się centrum kulturalne, z drugiej ubóstwo i choroby nękające wielu mieszkańców. W samym sercu tego zróżnicowanego miasta narodziła się inicjatywa, która miała odmienić życie najuboższych krakowian. W odpowiedzi na społeczne nierówności i ludzkie cierpienie powstał „Zakład dla ubogich i nieuleczalnie chorych”, zwany później Domem Helclów - instytucja mająca służyć ubogim i chorym mieszkańcom Krakowa, świadectwo solidarności i dobroczynności.
W 1890 roku przy dzisiejszej ulicy Helclów stanął potężny gmach. Neorenesansowe mury, łacińskie sentencje z Pisma Świętego wyryte nad wejściami, wijące się wśród zieleni alejki i spokój, którego nawet dziś nie zakłóca szum dochodzący z pobliskiej Alei Słowackiego.
Dom Pomocy Społecznej im. Helclów to miejsce, które od 135 lat daje starszym i chorym nie tylko dach nad głową, ale coś znacznie cenniejszego - godność. Nie byłoby go bez Anny i Ludwika Helclów, bezdzietnych małżonków, których życiową spuścizną była filantropia i troska o najbardziej potrzebujących. Małżonkowie sfinansowali również budowę szpitala dla dzieci im. św. Ludwika oraz piękną kaplicę na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
- Ludwik Helcel był bankierem, wiceprezydentem Krakowa, człowiekiem majętnym i wpływowym - opowiada dyrektorka placówki, Józefa Grodecka. - Jego żona, Anna Helcel, choć mniej obecna w oficjalnych dokumentach, była duszą tego przedsięwzięcia. W testamencie napisała: „Na chwałę bożą, ku uldze ubogich, chorych i kalek, cały majątek zapisuję i przeznaczam na zakład publiczny dobroczynny w mieście Krakowie dla ubogich chrześcijan, religii katolickiej, założyć się mający z majątku po mnie pozostałego”.
Budowę Domu Helclów rozpoczęto już po śmierci fundatorów, w 1886 roku, na terenie Kleparza, w miejscu dawnych fortyfikacji austriackich. Na realizację tego celu przeznaczono ponad milion złotych reńskich oraz środki ze sprzedaży kilkunastu wsi. Dom miał być prowadzony przez Siostry Miłosierdzia (szarytki), które sprawowały tu nie tylko opiekę medyczną, ale i duchową.
Projekt „Zakładu dla ubogich i nieuleczalnie chorych” stworzył Tomasz Pryliński, ówczesny architekt miejski, który tchnął w gmach neorenesansową elegancję i funkcjonalność. Obiekt był jak na tamte czasy rewolucyjnie nowoczesny: z własnym wodociągiem, pralnią, łazienkami i ogrodem. Pierwsi pensjonariusze przekroczyli jego próg w 1890 roku.
- Dom Helclów od początku był wyjątkowy. Mieszkały tu zarówno osoby zamożne, jak i biedne. Bogatsi pensjonariusze pokrywali koszty pobytu tych, którzy nie mieli nic. To było bardzo nowoczesne rozwiązanie społecznej solidarności - mówi Marcin Ogórek, zastępca dyrektora do spraw organizacyjnych i technicznych w Domu Helclów.
Anna i Ludwik Helclowie przewidzieli coś, co dziś nazwalibyśmy „społeczną równowagą”. Bogatsi pensjonariusze opłacali swoje pokoje - często większe, z osobną służbą - a te opłaty finansowały pobyt uboższych mieszkańców. Dom był samowystarczalny: miał własne uprawy, hodowle i pełną infrastrukturę gospodarczą. Tu, w zaciszu murów, ubogi rzemieślnik mógł spotkać sędzinę na spacerze, a w kaplicy tuż obok profesora modlił się krawiec. Nie było mowy o luksusie w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Była codzienność: szara, trudna, ale godna.
Wojenne zawirowania
W XX wieku wojenne zawirowania nie oszczędziły tego miejsca. W czasie I wojny światowej w Domu Helclów mieściła się komenda wojskowa i szpital. W 1940 roku Niemcy zajęli jedno skrzydło i utworzyli w nim filię więzienia kobiecego dla osadzonych z Montelupich. Cztery lata później cały budynek opróżniono, a mieszkańców wywieziono do Szczawnicy. Wrócili w 1946 roku, po gruntownym remoncie, którego wymagał dom zdewastowany przez stacjonujących w nim radzieckich żołnierzy.
- To, że przetrwaliśmy, zawdzięczamy nie tylko Opatrzności, ale także ludziom takim jak ks. Albin Małysiak (późniejszy biskup krakowski) i siostra Bronisława Wilemska, którzy w czasie wojny ratowali Żydów i zostali za to odznaczeni medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata - wspomina dyrektor Józefa Grodecka.
W 1951 roku dom został ostatecznie upaństwowiony. Szarytki, które prowadziły go od początku, zostały zastąpione świeckim personelem, choć niektóre siostry nadal służyły pomocą. W okresie PRL-u placówka była przepełniona i zaniedbana, co wpłynęło na jej reputację do tego stopnia, że starszych mieszkańców Krakowa straszono pobytem w Domu Helclów.
- W latach pięćdziesiątych liczba mieszkańców wzrosła aż do siedmiuset - mówi Marcin Ogórek. - Zajmowali wielkie sale, w których mieściło się nawet osiem-dziesięć łóżek, co nie zapewniało minimum prywatności. Dziś trudno sobie nawet wyobrazić te warunki: brak pampersów, zbyt mało łazienek i toalet, wieloosobowe sale… To była raczej walka o przetrwanie niż spokojna starość. Brakowało jakichkolwiek udogodnień, a nawet nadziei - dodaje.
W archiwach zachowały się tylko nieliczne dokumenty z tamtych lat - głównie księgi zgonów prowadzone przez kolejnych kapelanów. Życie tych ludzi zniknęło z papierów, ale nie z murów. Te nadal szepczą historie o samotności, cierpieniu i wielkiej potrzebie troskliwej opieki.
Dom, nie ośrodek
Po 1989 roku rozpoczęto proces modernizacji i przywracania temu miejscu jego dawnej świetności. Dziś to zupełnie inny świat. Dom Helclów stanowi pięć budynków na 3,5-hektarowej działce, z których cztery pełnią funkcje mieszkalne - łącznie to ponad 20 tys. metrów kwadratowych powierzchni użytkowej i prawie 400 miejsc dla osób starszych i schorowanych. Dom oferuje pokoje jedno-, dwu-, trzy- i czteroosobowe. Te ostatnie są przeznaczone dla osób, które są leżące, z ograniczonym kontaktem ze światem. W ogrodzie mieszczą się alejki spacerowe, huśtawki, stoliki do gry w szachy i przestrzeń do ogrodoterapii. Dzięki wsparciu władz miasta i darczyńców w ostatnich latach przeprowadzono liczne inwestycje, w tym budowę nowego pawilonu z 54 pokojami, jadalniami, salami rehabilitacyjnymi i innymi udogodnieniami.
Ale to, co najważniejsze, to nie liczby - lecz ludzie. Mieszkańcy to nie tylko „starcy”, jak niegdyś pogardliwie mawiano. To byli profesorowie uniwersytetów, artyści, lekarze, rzemieślnicy, ale też osoby bezdomne, alkoholicy, samotne kobiety i schorowani mężczyźni.
- Najstarsi mieszkańcy mają ponad sto lat, najmłodsi nie mają jeszcze pięćdziesiątki - mówi Józefa Grodecka. - Jednak wiek nie jest tu wyznacznikiem - liczy się potrzeba zapewnienia opieki. Niektórzy przychodzą do nas i udają, że świetnie sobie radzą. Potem okazuje się, że potrzebują wsparcia we wszystkim. Inni odwrotnie - odzyskują siły, gdy mają stworzone godne warunki życia - wyjaśnia.
Średni wiek mieszkańców w minionym roku wynosił 81 lat, ale ta liczba mówi tylko połowę prawdy. Drugą połowę pisze tzw. skala Bartel - specjalna miara sprawności pensjonariuszy w skali od zera do stu punktów, gdzie zero oznacza całkowitą niesamodzielność. Takich osób jest tu 79. A kolejnych 82 uzyskuje mniej niż 20 punktów. W sumie ponad dwieście osób wymaga codziennej, pełnej opieki: karmienia, mycia, ubierania. Na 387 miejsc to ogromna liczba.
- Trafiają tu często osoby wypisane ze szpitala, które nie mają dokąd wrócić - mówi Józefa Grodecka. - Bo nie mają już rodziny, albo rodzina nie jest w stanie się nimi zająć. Albo nie mają domu. Czasem są to osoby, które wcześniej udawały sprawne, samodzielne, ale szybko okazuje się, że ta samodzielność była trochę na pokaz. A my tu mamy inne warunki - nikt nie musi robić zakupów, nie musi gotować. Trudno więc ocenić, co wynika z realnej niepełnosprawności, a co z życiowego chaosu - dodaje.
Zgodnie z prawem, by trafić do Domu Pomocy Społecznej, potrzebna jest zgoda osoby zainteresowanej. Ale są też przypadki, kiedy uzyskanie takiej zgody nie jest możliwe, na przykład w przypadku choroby psychicznej czy uzależnienia, najczęściej jednak chodzi o postępujące otępienie (demencję), która uniemożliwia rozeznanie sytuacji. Wtedy decyzję podejmuje sąd rodzinny. Gmina, jak mówi ustawa, ma obowiązek zatroszczyć się o każdego, kto sobie nie radzi - niezależnie od tego, czy to emerytowany naukowiec, czy osoba po wielu latach życia na ulicy.
A rzeczywistość pomocy społecznej przez ostatnie lata mocno się zmieniła.
- W latach dziewięćdziesiątych XX wieku DPS kojarzył się z miłymi staruszkami dziergającymi na szydełku. Dziś profil mieszkańców jest inny. Zmieniły się również ich problemy - mówi dyrektor Domu Helclów. - Około pięćdziesięciu naszych mieszkańców ma zdiagnozowane uzależnienie od alkoholu. Tymczasem my nie możemy wprowadzić na naszym terenie zakazu jego spożywania. To dom, a nie placówka zamknięta. Ludzie mają tu swoje prawa: mogą palić papierosy, mogą pić alkohol, choć wiemy, że niektórym to szkodzi. Ale mamy obowiązek uszanować ich wolność - wyjaśnia.
Jak dodaje pani dyrektor, równocześnie nie brakuje osób, które walczą o siebie, o każdy dzień trzeźwości, o sprawność, o bycie niezależnym.
Dom Helclów jest więc miejscem, w którym sporo się dzieje. Jest miejscem prawdziwym. Zderzają się tu biografie, choroby, nadzieje i samotności. Codzienność tego domu to praca setek rąk, które podnoszą, karmią, myją, otaczają troską. Ale to także trudne wybory i pytania bez prostych odpowiedzi. Ponieważ w Domu Helclów mieszkańców się nie wybiera, ale przyjmuje się każdego skierowanego przez gminę.
Słuchając mieszkańców
W krakowskim Domu Pomocy Społecznej im. Ludwika i Anny Helclów nie ma jednej historii. Są ich setki. Każda jest inna, ale łączy je jedno: potrzeba bezpieczeństwa i opieki nad tymi, którzy niezależnie od życiowego bagażu, nie zostają sami.
Przekraczając próg tego miejsca, ma się wrażenie, że czas płynie tu inaczej. Cicho, godnie, z szacunkiem do przemijania. Mury, które od ponad stu lat dają schronienie potrzebującym, kryją w sobie nie tylko historię fundatorów, lecz także dziesiątki opowieści - tych codziennych, zwyczajnych, a jednak poruszających.
Jedna z tych historii zaczyna się od siostrzanej miłości. Pewna starsza pani przychodziła tu regularnie, by odwiedzać chorą siostrę. Z troską i uwagą obserwowała każdy szczegół: jak opiekunowie reagują na potrzeby pensjonariuszy, jak wygląda ich dzień, a nawet jak smakuje zupa. Gdy siostra zmarła, kobieta nie miała wątpliwości: „Tu chcę zostać. Choćby pod schodami” - powiedziała. Bo tu, jak dodała, czuła się bezpiecznie. To stwierdzenie - o miejscu pod schodami - wciąż krąży po korytarzach, powtarzane jako symbol zaufania i domowego ciepła.
Ale Dom Helclów to nie tylko opowieści o starości wypełnionej spokojem. To także dramaty, przemiany i ostatnie akty życiowego buntu.
- Jedna z mieszkanek, artystka, niezależna i buntownicza dusza, do czasu pandemii czuła się tu względnie dobrze. Jednak, gdy nastały dni izolacji i drzwi zostały zamknięte zgodnie z rządowymi zaleceniami, coś w niej zgasło. Jej stan psychiczny gwałtownie się pogorszył - niedługo później odeszła - wspomina pani dyrektor.
Są jednak i tacy, którzy pozostali ambasadorami tego miejsca aż do końca. Zmarły kilka tygodni temu Aleksander Kobyliński, znany szerzej jako Makino, mówił o tym miejscu z dumą jak o swojej przystani. Występował publicznie, nie ukrywając, gdzie mieszka - przeciwnie, chwalił Dom Helclów i stawiał za wzór.
- A pan Zenon Hajduga? - przypomina Marcin Ogórek. - Nie tylko zamieszkał tu w późniejszych latach, ale wcześniej, wraz z żoną, przekazał pokaźną darowiznę, która zainicjowała budowę nowego pawilonu. Traktowali to miejsce jak wspólne dzieło życia i byli nim zachwyceni - mówi. I dodaje: Chciałbym wspomnieć też o jednej sytuacji. Podczas niedawnych ćwiczeń ewakuacyjnych jeden pensjonariusz przyszedł do mnie z podziękowaniem. Był wzruszony, że troszczymy się o tutejszych mieszkańców jak o swoich bliskich.
Dom tętni też życiem w zupełnie nieoczekiwanych formach. Jan Jasicki, były radny Dzielnicy Stare Miasto, bardzo aktywny i zaangażowany w życie społeczności lokalnej, jako pasjonat fotografii, mimo że poruszał się już na wózku, dokumentował codzienne życie mieszkańców. Inna artystka, pani Lucyna, odnalazła w pandemii nową pasję - fotografię przyrody. Jej zdjęcia zdobią dziś przestrzenie Domu Helclów, pokazując świat, którego na co dzień nie zauważamy.
- Nie brakuje też tych drobnych, codziennych wzruszeń - opowiada Józefa Grodecka. - Uśmiech pani Elżbiety mijanej na korytarzu, powitanie od pani Reginy: „Świetnie pani wygląda!” - te słowa są świadectwem wzajemnego szacunku i ludzkiego ciepła.
Dziedzictwo, które trwa
Co powiedzieliby dziś Anna i Ludwik Helclowie, gdyby spojrzeli na swoje dzieło? Być może najpierw by się zdziwili - zmienił się przecież profil mieszkańców, potrzeby, rzeczywistość. Może by się wzruszyli, że idea, którą zapoczątkowali, wciąż żyje, rozwija się, unowocześnia. A może by zapytali, czego jeszcze brakuje, bo zawsze można więcej i lepiej.
- Oczywiście nie sposób dogodzić wszystkim, jak w każdym domu, jednak istota tego miejsca pozostaje niezmienna - mówi dyrektor Józefa Grodecka.
Fundamenty Domu Helclów są silne, bo od początku opierały się na idei troski. To, co zbudowali fundatorzy, jest nie tylko architekturą z cegieł i drewna. To przede wszystkim miejsce, gdzie każdy gest, uśmiech, słowo, pomocna dłoń składają się na coś znacznie większego - na godną egzystencję w jesieni życia.
Józefa Grodecka, podkreśla, że Dom Helclów to miejsce, gdzie mieszkańcy czują się jak w prawdziwym domu, a nie w ośrodku. Organizowane są tutaj imprezy artystyczne, uroczystości religijne, różnorodne zajęcia i terapie.
Dom Helclów to nie tylko budynek, ale przede wszystkim społeczność ludzi, którzy tworzą jego historię każdego dnia. To miejsce, gdzie przeszłość spotyka się z teraźniejszością, a troska o drugiego człowieka jest wartością nadrzędną. Dziedzictwo Ludwika i Anny żyje w sercach mieszkańców i pracowników, którzy codziennie kontynuują ich misję niesienia pomocy potrzebującym.
- To nie jest instytucja. To nie jest zakład. To dom. Dlatego każdy musi tu poczuć się potrzebny. Nawet jeśli nie mówi, nie chodzi, nawet gdy już brakuje mu świadomości. Człowiek potrzebuje drugiego człowieka. Zawsze - podkreśla Józefa Grodecka.
Dom Helclów trwa. Pamięta czasy zaborów, okupację, upaństwowienie, przełom ustrojowy i nowoczesność. Ale przede wszystkim - pamięta ludzi. Tych, którzy odeszli, i tych, którzy wciąż tutaj mieszkają. Każdy z nich zostawia tu swój ślad. W murach, w kaplicy, w ogrodowych alejkach.
I choć świat się zmienia, Dom Helclów pozostaje niezmienny. Jest jak latarnia dla tych, którzy na końcu drogi potrzebują światła.