Włoski gigant. Primo Carnera
Mówili, że najpierw pracował w cyrku. Po wyjeździe do Francji, gdzie trafił jako nastolatek, pokazywał mięśnie, podnosił ciężary, pozwalał się fotografować jak żywy pomnik. W trakcie jednego z pokazów zobaczył go Paul Journée, francuski pięściarz, który zabrał go na salę treningową. Później poznał Léona Sée, menadżera, który zorganizował mu pierwszy pojedynek.
Paryż, 1928 rok.
Zamiast cyrkowej areny z piaskiem był ring. Zamiast dzikich zwierząt – ludzie. Wtedy po raz pierwszy ktoś powiedział, że ten olbrzym ma szansę zostać mistrzem świata. Primo Carnera, dopiero uczący się techniki, ale posiadający nieludzką siłę, stanął oko w oko z Leonem Sebilo. Wygrał. Kolejne walki też rozstrzygał na swoją korzyść.
Były premier o zagrożeniach dla Polski. "Przygotować się na najgorsze"
Carnera nie był jednak gladiatorem ze starożytnych opowieści. Był prosty, trochę nieporadny, wierzył w ludzi, którzy wokół niego mówili, że wiedzą, jak się wygrywa. A prawda była taka, że wiedzieli tylko, jak się zarabia. Kiedy przybył do Ameryki, nazwano go “The Ambling Alp” (Wędrujące Alpy). Ważył sto trzydzieści kilo, mierzy prawie dwa metry wzrostu. Gdy wychodził do ringu ludzie piali z zachwytu. Bił mocno. Potrafił znokautować. Tyle że zbyt wielu obserwatorów zaczęło twierdzić, że gro rywali upadało zbyt łatwo.
Mówiono potem, że jego menedżerowie byli w rękach mafii. Że niektóre walki ustawiano, że jego zwycięstwa miały być ustawionym spektaklem i nie miały wiele wspólnego ze sportem. Ale publiczność nie chciała tego słuchać. Ludzie chcieli wierzyć, że ich nowy, nieszablonowy bohater jest czysty jak łza…
|Czytaj też: Zapomniana historia polskiego olimpijczyka
29 czerwca 1933 roku, w Madison Square Garden.
Carnera znokautował Jacka Sharkeya. Ten padł w szóstej rundzie. Włoch ukląkł na kolanach, a w jego oczach błyszczało coś między niedowierzaniem a wdzięcznością. Tłum ryczał. W Rzymie tego samego dnia Mussolini miał się uśmiechnąć. Bo przecież Włoch, rodak, pokonał Amerykę na jej własnej ziemi.
Ale Primo nigdy nie wyglądał jak człowiek, który rozumie, co się dzieje wokół niego. Wydawał się zdziwiony, że ludzie biją mu brawo, a gazety piszą o nim jak o bogu. W hotelowych pokojach spał sam, bo jego żona została w Europie. Na treningach był posłuszny, grzeczny i punktualny. Robił to, co kazano. Nawet kiedy wiedział, że niektóre walki mają swój scenariusz, nie protestował. Miał w sobie coś z dziecka, które ufa, że dorośli wiedzą lepiej.
Nowy czempion dwukrotnie z powodzeniem bronił pasa. Najpierw przeciwko Paulino Uzcudunowi, a po raz drugi przeciwko Tommy’emu Loughranowi. Rok później spotkał Maxa Baera. Baer był jego przeciwieństwem. Pewny siebie, uśmiechnięty, błyskotliwy facet, który wiedział jak działa pięściarski biznes. I pretendent bił go niemiłosiernie. Agencja Associated Press napisała o tej walce :
Nikt tak naprawdę nie wie, ile razy Włoch leżał na deskach. Siedem? Dziesięć? Dwanaście? Wiadomo za to, że pojedynek przyniósł kontuzję – złamana noga. Wiadomo też, że był początkiem końca olbrzyma.
|Czytaj też: Marian Karolak – sylwetka boksera
Primo Carnera poza sportem
Jeszcze próbował wrócić. W 1935 roku stanął naprzeciw Joe Louisa, czarnoskórego chłopaka z Detroit, który bił szybko. Tamtego dnia Louis zbił go niemal z czułością, jakby rozumiał, że ten olbrzym nie jest jego wrogiem. Carnera upadł trzy razy, a po trzecim sędzia przerwał walkę. Na zdjęciach z tamtego dnia widać, jak Louis pochyla się nad nim i coś mówi. Nikt nie wie jednak, co…
Po ringu przyszło kino. W Hollywood Carnera grał samego siebie: potężnego, ale dobrego giganta. W filmie “The Prizefighter and the Lady” uśmiechał się szeroko, jakby chciał wszystkim pokazać, że wszystko u niego w porządku. Potem przyszły lata wrestlingu, objazdowych walk. Tłumy klaskały. Ale czy nie z sentymentu?
Kiedy wrócił do Włoch, był już innym człowiekiem. Otworzył mały bar, który zdobiły zdjęcia z czasów świetności. Często wchodził do lokalu, poprawiał ramki i mówił: “To ja!”. Ludzie wciąż przychodzili, żeby na niego popatrzeć.
Chorował na cukrzycę. Ręce mu drżały, a do tego dochodziła marskość wątroby. Zmarł w 1967 roku, w wieku sześćdziesięciu jeden lat. Cicho, w swoim domu, otoczony kilkoma znajomymi. Równo 34 lata po zdobyciu tytułu mistrzowskiego…